"To decyzja, na którą czekaliśmy. Ten wyrok stanowi precedens, którego obawiały się banki" - triumfował w kwietniu 1989 roku John Torrisi.
Ekscytacja dyrektora wykonawczego Stowarzyszenia Pożyczkobiorców Walutowych była reakcją na wyrok Sądu Najwyższego Australii Południowej w Adelajdzie. To wtedy zapadło pierwsze orzeczenie, w którym sąd uznał, że jeden z banków udzielający kredytów we frankach szwajcarskich dopuścił się zaniedbań w obsłudze kredytu walutowego.
Torrisi nie mylił się co do przełomu, który nastąpił po "sprawie Adejady". Wkrótce kolejne sądy ogłaszały, że pożyczkobiorcy to żadni "niezadowoleni spekulanci walutowi" - jak początkowo określali ich prawnicy banków - tylko ludzie wprowadzeni przez banki w błąd.
Australijczyk nie mógł wiedzieć, że kredytowy pożar, który udało się ugasić w jego kraju, rozgorzeje wkrótce - i to ze zwiększoną mocą - w innych częściach świata. Mało tego, zostanie wzniecony w ten sam sposób.
Bankowy "patent na franka". Tak to się zaczęło
Australia, końcówka lat 70. XX wieku. Młodzi ludzie zakładający rodziny, chcą kupić mieszkanie. Szukają kredytu. Doradcy w bankach z kamienną twarzą wyrokują: "Brak zdolności kredytowej".
Odsyłanie klienta za klientem oznacza jednak, że pieniądze uciekają bankom. Pojawia się pomysł, jak rozwiązać problem ludzi niezdolnych kredytowo, a przy okazji zarobić. Wystarczy dokonać przecież deregulacji ograniczeń w zakresie możliwości udzielania kredytów hipotecznych.
I organy nadzoru finansowego decydują, że Australijczycy, bez zdolności kredytowej w rodzimej walucie, mogą zaciągać zobowiązania w walucie obcej.
Stopy procentowe dla kredytów w dolarze australijskim na przełomie lat 70. i 80. XX wieku wynosiły ok. 13 procent, z czasem poszybowały jednak nawet do 20 procent. Zaproponowanie kredytu waloryzowanego do franka szwajcarskiego, dla którego stopy procentowe wynosiły ok. 7 procent, dawało szansę, że zdolność kredytowa będzie przeszło dwukrotnie wyższa.
I na początku lat 80., po wcześniejszej deregulacji nadzoru, mechanizm wchodzi w życie. Jako pierwsze zaczynają udzielać kredytów w obcych walutach Westpac, NAB i Commonwealth.
Wiadomo, co wybiorą klienci, którzy z jednej strony mają do wyboru niskooprocentowany kredyt w japońskich jenach, dolarze amerykańskim czy frankach szwajcarskich, a z drugiej drogi kredyt w rodzimej walucie.
W 1984 roku kredyt zdecydowali się zaciągnąć Foti i Calabrese (to oni wygrali później w Adelajdzie). Pożyczyli we frankach szwajcarskich kwotę o równowartości 3,6 mln dolarów australijskich. W trakcie załatwiania formalności omawiano z kredytobiorcami teoretyczne ryzyko walutowe. Kiedy jednak po niespełna dwóch latach zadłużenie australijskich frankowiczów skoczyło do 5,4 mln dolarów, rozpoczęły się ich kłopoty finansowe.
Ten mechanizm po ponad dwóch dekadach zadziałał w przypadku Moniki i Darka, młodego małżeństwa z Warszawy, które postanowiło kupić swoje pierwsze własne mieszkanie. Potrzebowali wtedy 500 tys. złotych kredytu. Okazało się, że na kredyt w polskich złotych nie mają zdolności kredytowej. Doradca banku, do którego się udali, przekonywał, że najbezpieczniejszym i najtańszym kredytem wówczas na rynku jest kredyt we frankach szwajcarskich.
Nie mając wyboru, zdecydowali się na kredyt w CHF. Zaciągnęli go w sierpniu 2008 r. przy kursie franka w okolicach 2,01 zł, ale już po ośmiu miesiącach, kiedy kurs skoczył do 3,29 zł, saldo zadłużenia wynosiło 811 tys. zł.
Podobnie jak Foti i Calabrese, tak Monika i Darek w niedługim czasie mieli saldo zadłużenia o ponad 60 proc. wyższe niż kwota pierwotnie zaciągniętego kredytu.
Przełomowy wyrok w australijskim orzecznictwie
W słynnej "sprawie Adelajdy" Foti i Calabrese zdecydowali się skierować sprawę do australijskiego sądu w 1987 roku, a wyrok zapadł półtora roku później.
Sąd uznał, że wrażenie, jakie wywarli na kredytobiorcach pracownicy banku, było takie, że rozumieli, że bank ma zdolność do obsługi kredytów walutowych. W orzeczeniu - tym samym, którym ekscytował się John Torrisi - czytamy:
"Pozwany bank miał obowiązek staranności wobec powodów, w szczególności w odniesieniu do kontroli i monitorowania tego kredytu w okresach rolowania w odniesieniu do odpowiednich środków ochronnych, które należy podjąć w imieniu powodów. Pozwany bank był specjalistą w tym zakresie. Powodowie polegali na tym doświadczeniu i know-how. Obowiązek w tym zakresie był należny".
Sąd uznał, że obowiązek ten został naruszony.
Australijski boom na kredyty walutowe nie trwał długo. W latach 1983-86 wzięło go około 5 tys. Australijczyków. Wysoka zdolność kredytowa dla kredytów w walucie obcej spowodowała jednak, że często brali oni wysoki kredyt, na który w rodzimej walucie nie byłoby ich stać. W ich przypadku nie dziwi, że początkowa radość przerodziła się w finansowy koszmar.
Raty rosły z miesiąca na miesiąc. Po 2-3 latach o ponad 100 proc. Koszty obsługi kredytu pochłaniały cały budżet domowy, błyskawicznie pojawiły się problemy ze spłatami zaciągniętych zobowiązań. Z każdym miesiącem rósł odsetek wypowiedzianych umów kredytowych, a to tylko część dramatu.
Rozpadały się rodziny. Ludzie tracili domy, mieszkania. Nie byli w stanie spłacać wysokich rat. Brzmi znajomo? Australijscy frankowicze po sprawiedliwość ruszyli do sądów. Początkowo ich batalie wyglądały tak, jak wiele lat później sądowe walki polskich frankowiczów. Przełom - nie licząc "sprawy Adelajdy" - nastąpił w roku 1991. Media ujawniły wtedy korespondencję pomiędzy australijską komisją nadzoru, bankiem centralnym Australii i zarządem banku Westpack.
Okazało się, że zarząd Westpack informował organy nadzoru, że zaciągane przez rodziny Smith, Andrews czy Taylor kredyty hipoteczne wcale kredytami nie były. Bankowcy wprost nazywali je "instrumenty finansowe" wysokiego ryzyka.
Z Antypodów do Włoch i Wielkiej Brytanii
Kiedy w latach 90. australijscy frankowicze o sprawiedliwość walczyli już z powodzeniem w sądach, mechanizm kredytu pseudowalutowego przez ocean dotarł na południe Europy. Początkowo we Włoszech, a kilka lat później w Wielkiej Brytanii i Austrii, kredytobiorcy mogli skorzystać z oferty kredytu walutowego.
I podobnie jak na Antypodach najpierw organy nadzoru dokonały deregulacji przepisów. Schemat wyglądał dokładnie tak samo – niskie stopy procentowe kredytów walutowych przekładały się na wysoką zdolność kredytową, a raty były zdecydowanie niższe od kredytów w rodzimej walucie.
I znów mijają 2-3 lata, i znów - podobnie jak w Australii - raty kredytów szybują w górę o przeszło 100 proc. Wielu ludzi zaczyna mieć ogromne problemy ze spłatą zobowiązań, niektórzy tracą przez to dach nad głową i lądują na ulicy.
Tylko że skala problemu we Włoszech i Wielkiej Brytanii jest zdecydowanie większa, bo o ile w Australii udzielono ok. 5 tys. kredytów waloryzowanych do waluty obcej, a ostatnie procesy zakończyły się w 1999 r., o tyle w tych dwóch krajach Europy problem dotyczył już kilkudziesięciu tysięcy kredytobiorców.
Podobnie jak w Australii do mediów wycieka korespondencja między zarządami banków a bankami centralnymi Włoch i Wielkiej Brytanii. Opinia publiczna dowiaduje się, że zarządy banków były w pełni świadome ryzyka, jakie niesie ze sobą udzielania tego rodzaju skomplikowanych "mechanizmów finansowych".
Linia orzecznicza zmienia się w zaledwie kilka miesięcy. Włoscy i brytyjscy frankowicze zaczynają wygrywać procesy w sądach.
Austria - to mogło się udać
Na uwagę zasługuje historia frankowiczów w Austrii. Tam, początkowo w regionie Vorarlberg sąsiadującym ze Szwajcarią i Lichtensteinem, umożliwiono zaciąganie kredytów we frankach dla osób pracujących w Szwajcarii i zarabiających w tamtejszej walucie.
Niższe oprocentowanie niż w szylingach miało ekonomiczne uzasadnienie wprowadzenia tego kredytu na rynek, zaś brak ryzyka kursu z racji zarobków w walucie kredytu powodował, że mechanizm po raz pierwszy nosił znamiona "kredytu walutowego bez ryzyka".
Bez zastosowania spreadu walutowego i tabel kursowych banku, gdzie strona bankowa narzucała swoje kursy i nieograniczoną marżę, taka konstrukcja umowy nie budziła wątpliwości, ale mechanizm nie utrzymał się długo.
Po kilkunastu miesiącach umożliwiono tak jak w Australii, Włoszech i Wielkiej Brytanii, udzielanie kredytów osobom niezarabiającym w walucie dochodu. Sytuacja w Austrii szybko stała się zatem tożsama z pozostałymi krajami, jednak popyt i dynamika udzielania kredytów walutowych doprowadziła do tego, że ostatecznie była najpoważniejsza.
Witajcie w byłych demoludach
Z początkiem roku 2000 problem kredytów walutowych we Włoszech i Wielkiej Brytanii zaczynał się wyciszać. Jednocześnie w dynamicznie rozwijających się krajach Europy środkowo-wschodniej panowały wysokie stopy procentowe, kredyty hipoteczne były drogie, a zdolność kredytowa niska.
Idealne warunki dla bankowego lobby, szukającego okazji do szybkich zysków – dokładnie tak jak dwie dekady wcześniej w Australii i dekadę wcześniej we Włoszech i Wielkiej Brytanii.
Prace poluźniające politykę kredytową i obowiązujące przepisy już trwały. W efekcie w latach 2001-2003 rusza operacja udzielania kredytów waloryzowanych do obcych walut w kilkunastu krajach Europy. Początkowo do franka szwajcarskiego, amerykańskiego dolara czy japońskiego jena, a w okresie boomu w latach 2006-2008 także w funtach brytyjskich czy koronach norweskich.
Chronologia wydarzeń i schemat działania znów były identyczne, jak w poprzednich krajach, trudno więc, by konsekwencje były inne.
Polska jednym z liderów. Niestety
Początek wprowadzania kredytów walutowych w Polsce – stopy procentowe dla kredytów złotowych bliskie 19 proc., ale do franka szwajcarskiego zaledwie 3,5 proc. Zdecydowanie wyższa zdolność kredytowa dla kredytów w obcej walucie w stosunku do rodzimej, no i zdecydowanie niższa rata.
W latach 2000-2004 kredyty walutowe nie były jednak jeszcze tak popularne, a podmiotów, które je udzielały, było stosunkowo niewiele – część banków wstrzymała się z ich udzielaniem lub udzielała w niewielkim stopniu. Na przykład włoscy właściciele banku Pekao S.A., mający doświadczenie z tym mechanizmem i tysiącem przegranych procesów we Włoszech, nie zdecydowali się na wprowadzenie go w Polsce na szerszą skalę.
I co ciekawe, już w latach 2004 i 2005 zarządy kilku banków w naszym kraju informowały organy nadzoru finansowego, że kredyty waloryzowane to "ryzykowne mechanizmy finansowe" i należy się wstrzymać z ich udzielaniem.
Komisja Nadzoru Bankowego (jej kompetencje przejęła później Komisja Nadzoru Finansowego) wydała w 2006 r. "Rekomendancję S", by banki ograniczyły dostępność kredytów frankowych. Nie spotkało się to z przychylnym przyjęciem choćby przez polityków.
Np. Klub Parlamentarny PiS wydał komunikat, w którym stwierdzano, że: "(...) z niepokojem przyjmuje zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego tzw. 'Rekomendację S' wprowadzające ograniczenia w dostępności do kredytów walutowych, których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań".
Jednocześnie jednak w tym samym czasie pojawiło się kilka nowych banków, szczególnie zainteresowanych udzielaniem tego rodzaju produktów finansowych. Presja nowych podmiotów i szybki wzrost udziału w rynku, doprowadził do sytuacji, w której do gry wkroczyły nawet banki, które pierwotnie wstrzymały się z udzielaniem tych kredytów walutowych.
Wygrała chęć ogromnych zysków. W latach 2006-2008 zapanował w Polsce prawdziwy boom na tego rodzaju kredyty. Podobna historia na świecie była już jednak przerabiana nie raz i nie dwa, a konsekwencje zawsze były podobne. Rezultat był zatem do przewidzenia.
Załamanie na rynku kredytowym i tąpnięcie kursu walut
Rok 2008, w którym udzielono najwięcej kredytów waloryzowanych do obcych walut, to również tąpniecie kursu m.in. szwajcarskiego franka i podobnie jak w Australii, we Włoszech i Wielkiej Brytanii początek problemów tym razem polskich frankowiczów.
Kredyty pierwotnie uruchomione przy kursie franka szwajcarskiego zbliżonego do 2 zł, po kilku miesiącach były już spłacane przy kursie przekraczającym 3 zł, a więc wzrostu w krótkich czasie o ponad 50 proc., pomimo iż banki liczyły zdolność kredytową w oparciu o bufor na poziomie 20 do 30 proc.
W skrajnych przypadkach, kiedy kredytobiorcy uruchamiali kredyt po najniższym kursie w okolicach 1,96 zł, to przy historycznie najwyższym kursie franka, który przekraczał 5 zł, ich raty wzrosły nawet o kilkadziesiąt procent.
Nie to było jednak największym problemem, tylko saldo zadłużenia. Zaciągając kredyt w sierpniu 2008 roku na 500 tys. zł po 7 latach spłaty, w styczniu 2015 roku przy kursie 4.07 saldo kredytu wynosiło 838 tys. zł.
Kredytobiorcy pomimo kłopotów nie mogli sprzedać mieszkania, gdyż saldo kredytu było wyższe niż jego wartość.
Mechanizm, który zawędrował do Polski z Australii – przez Włochy, Austrię Wielką Brytanię – dotyczy ponad 900 tys. kredytobiorców i roszczeń przekraczających 160 mld zł. Nie są oni jednak już skazani na przegraną.
O ile statystyki w pierwszych latach sądowych sporów nie były optymistyczne, o tyle po wyroku TSUE (sprawa państwa Dziubaków) w 2019 r. dziś przekraczają ponad 97 proc. na korzyść frankowiczów.
Polska, wchodząc w skład Unii Europejskiej i podpisując Traktat Lizboński, przyjęła również chroniącą konsumentów dyrektywę 93/13. Przedsiębiorca, jakim jest bank, przedstawiając konsumentowi do podpisania umowę kredytową, brał na siebie pełną odpowiedzialność prawną i finansową za jej konsekwencje.
Ochrona wynikająca z unijnej dyrektywy ma na celu nadrzędną ochronę konsumentów, jako słabszej strony zawieranego kontaktu. Kredytobiorca podpisując umowę kredytową w banku, miał prawo czuć się bezpieczny, bowiem to nie on przygotowywał umowę, a bank, który uznawany był za instytucję zaufania publicznego.
***
To nie koniec historii, która dotyczy "kredytów we frankach". Po opinii Rzecznika Generalnego TSUE (została wydana w lutym 2023 roku) w sprawie "o korzystanie z kapitału", sektor bankowy zaczął mocno lobbować za wdrożeniem rozwiązań systemowych dla frankowiczów. Jacek Jastrzębski prezes Komisji Nadzoru Finansowego zapowiedział prace nad ustawą dotyczącą frankowiczów.
W marcu, w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną", przewodniczący KNF ujawnił propozycje rozwiązania problemu kredytów walutowych. Banki miałyby obowiązek przedstawienia klientowi propozycji ugody i przewalutowywania kredytów frankowych na złote tak, jakby hipoteka od początku była zaciągnięta w krajowej walucie.
"Klienci, którzy nie skorzystaliby z tej możliwości i woleliby pozostać przy kredycie walutowym, spłacaliby go po średnim kursie w NBP. Ustawowe rozwiązanie w praktyce zamykałoby drogę do korzystniejszych rozstrzygnięć sądowych".
Marcin Murzyński dla money.pl