W Polsce mówi się o takich ludziach mało wybrednie - kapusie lub donosiciele. Unia Europejska nazywa ich sygnalistami. Chodzi o osoby, które zauważają w danej organizacji – firmie prywatnej, spółce Skarbu Państwa czy samorządzie – nieprawidłowości lub inne niezgodne z prawem działania, i nie chcą być obojętne wobec nich ani wobec osób, które dopuszczają się takich zachowań.
Ponad rok temu przyjęto przepisy, które regulują zarówno to, kim może być sygnalista, ale też to, w jaki sposób i z kim może się poufnie skontaktować, aby poinformować, że wewnątrz organizacji dzieje się coś niedobrego. Co ważne, do tych wytycznych muszą dostosować się także polskie instytucje. Czas dla przedsiębiorstw zatrudniających 250 pracowników i więcej mija w połowie przyszłego roku, dokładnie 17 grudnia.
"Słynny" sygnalista z Cambridge Analityca
Kto może okazać się sygnalistą? Tu lista jest naprawdę długa. Według dyrektywy unijnej mogą to być pracownicy (w tym przyszli pracownicy), osoby prowadzące działalność na własny rachunek, wolontariusze i stażyści, osoby prawne (udziałowcy, akcjonariusze, członkowie struktur organizacyjnych spółki), zewnętrzni współpracownicy danego podmiotu, np. osoby pracujące pod kierownictwem wykonawców, podwykonawców i dostawców.
Praktyka pokazuje, że sygnalistami częściej stają się pracownicy. Przykład? Ekspert ds. danych Christopher Wylie, zatrudniony w firmie konsultingowej Cambridge Analityca, która wykorzystywała dane użytkowników Facebooka m.in. podczas wyborów prezydenckich w USA czy referendum brexitowym. Wyszło na jaw, że mając konkretne informacje o użytkownikach, firma pokazywała im konkretne przekazy polityczne. Pierwszą osobą, która dotarła do mediów ze szczegółami tej afery, był właśnie Wylie. Ujawnienie kulisów przyczyniło się do zakończenia działalności Cambridge Analityca - przestała istnieć w 2018 roku.
Jednak zdaniem części ekspertów, którzy zawodowo analizują unijną dyrektywę o sygnalistach, w tych przepisach wcale nie chodzi o to, aby zamykać organizacje, które psują się od środka. Chodzi raczej o to, aby zareagować w porę i oczyścić je ze szkodliwych elementów, ponieważ organizacje te często czynią wiele dobrego. Po co zamykać dobrze prosperującą firmę tylko dlatego, że trafiła się w niej czarna owca?
- Moje doświadczenia zawodowe jednoznacznie wskazują na to, że prawie zawsze wiedzę o nieprawidłowościach ma szerokie grono osób. Prawda wychodzi na jaw dopiero wówczas, gdy doszło do strat finansowych i wizerunkowych, a w sprawę zaangażowane zostają organy skarbowe lub prokurator. Wtedy jednak jest już za późno, żeby zapobiec katastrofalnym skutkom naruszeń. Pracownicy zazwyczaj mówią, że wiedzieli o nieprawidłowościach, ale obawiali się zawiadomić zarząd – komentuje mec. Jakub Baraniewski
Polak mądry po szkodzie
Przedsiębiorca Grzegorz Misiąg twierdzi, że gdyby miał wdrożone procedury dla sygnalistów, jego firma mogłaby istnieć dalej. Chodzi o Uboat-Line, która zajmowała się rezerwacją biletów i przestrzeni w portach. Spółka powstała w 2008 roku. Od 2012 była notowana na giełdzie NewConnect. Później zaczęły się jej problemy finansowe. W 2015 Misiąg ustąpił ze stanowiska prezesa i odsprzedał swoje udziały kontrowersyjnemu przedsiębiorcy Zbigniewowi Stonodze. W tym samym roku do sądu wpłynął wniosek w sprawie postępowania upadłościowego.
- Przyznaję, że popełniłem błędy. Niemniej do końca chciałem ratować firmę. Byłem pod presją grupy działającej wewnątrz mojej firmy, która dążyła do tego, aby usługi, które realizowaliśmy, były wykonywane przez konkurenta. To przyczyniło się do problemów. Na to nałożyły się oczekiwania ze strony obligatariuszy. Naciski i stres psychiczny doprowadziły do tego, że sprzedałem pakiet kontrolny – mówi money.pl Grzegorz Misiąg, w przeszłości prezes Uboat-Line.
- Dziś myślę, że gdy w firmie zaczyna się dziać coś niedobrego, to z punktu widzenia pracownika na pewno łatwiej jest sygnalizować niektóre dziwne i podejrzane sytuacje do zewnętrznej kancelarii adwokackiej niż przełożonemu bądź samemu zarządowi firmy. Procedury dotyczące sygnalistów zdają egzaminy i wierzę, że sprawdzą się w Polsce – wyjaśnia Misiąg.
Sceptyczny wobec nowych procedur jest inny biznesmen Stanisław Kujawa. Od 1991 roku mężczyzna kierował handlującą artykułami RTV-AGD firmą Nexa z Zamościa. W 2010 roku Kujawa zauważył, że w firmie dochodzi do nieprawidłowości. Miał się ich dopuszczać dyrektor handlowy. Chodziło o uczestnictwo w karuzeli podatkowej i wyłudzanie zwrotu podatku VAT.
Kujawa poinformował o wszystkim urzędy. Te jednak nie zainteresowały się byłym dyrektorem, ale samym Kujawą. Potem nastąpiła spirala zdarzeń: kontrole w przedsiębiorstwie, blokada środków na koncie, procesy sądowe i w końcu bankructwo Nexy i zwolnienie ponad 180 pracowników.
- Na ogół jest tak, że to przestępcy pilnują szefa, a nie szef przestępców. Gdyby szef wiedział, że zatrudnił przestępców, to by ich szybko zwolnił. Problem jest też taki, że przestępcy potrafią być wyrachowani i działają tak, aby zdobyć zaufanie innych pracowników. U mnie wiele problemów wynikło z powodu księgowości. Gdyby moja główna księgowa była bardziej czujna i potrafiła panować nad przepływami pieniężnymi, to wtedy przestępcy mieliby trudniej – przyznaje Stanisław Kujawa.
- Niestety, opieram to na swoim własnym doświadczeniu, my mamy chore państwo pod kątem prawnym i podatkowym, mamy niesprawny wymiar sprawiedliwości, co daje przestępcom szerokie polem do działania. Wdrażanie procedur dla sygnalistów jest według mnie środkiem zastępczym – dodaje nasz rozmówca.
Nawet 60 mln zł kary
Polskie instytucje są w sytuacji zero-jedynkowej. Muszą wdrożyć procedury dla sygnalistów, inaczej będą musiały zapłacić wysokie kary, sięgające nawet 60 mln. Procedury te obejmują: zaprojektowanie kanałów komunikacji (mogą to zrobić zewnętrzne firmy), wyznaczenie osób do weryfikacji informacji, przekazywanie sygnaliście informacji zwrotnych i opracowanie zasad zgłaszania nieprawidłowości do właściwych organów.
- Czas wdrożenia procedury "whistleblowingu" uzależniony jest głównie od specyfiki firmy oraz jej wielkości. Podmioty korporacyjne, funkcjonujące na rynku międzynarodowym zazwyczaj posiadają już różnego rodzaju wewnętrzne regulacje, tj. kodeksy etyki. Wtedy cały proces audytu trwa od 2 do 4 tygodni. Jednak działania te mogą być wprowadzane w trybie "projektowym", wówczas zajmuje to od kilku tygodni do kilku miesięcy. Ważny jest też kanał komunikacji, który w mojej ocenie, powinien był obsługiwany przez kancelarię adwokacką, co dzięki tajemnicy adwokackiej daje gwarancje bezwzględnej anonimowości – wskazuje mecenas Baraniewski.
Koszty związane z audytem oraz wprowadzeniem procedury w ujęciu indywidualnym to łącznie od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych.