W 2015 roku tysiące Polaków wyszły na ulice w obronie niezależności sądownictwa, protestując przeciwko demontażowi Trybunału Konstytucyjnego. Wtedy wielu mówiło: no bez przesady, nie straszcie PiS-em. Poza tym Trybunał jest daleko, to nie nasze sprawy. Po co nam jakiś sąd, niech sobie obsadzają jak chcą.
Polacy nie widzieli – przynajmniej do tej pory – związku między decyzjami Trybunału Konstytucyjnego a codziennością. Dopóki ostatnie orzeczenie nie weszło z butami w sprawę bardzo prywatną, intymną i dotyczącą w bezpośredni sposób życia i śmierci.
PiS miał do tej pory łatwo, bo stojący za partią aparat medialny szybko identyfikował grupę zagrażającą władzy i mieszał ją z błotem. A to ubecy, a to LGBT, a to sędziowie. Teraz ktoś przekroczył cienką czerwoną linię i uderzył w grupę niejednorodną, bez wspólnego mianownika interesów. Za to ze wspólnym problemem i tak samo do tej pory ignorowaną.
Nasi rodacy w końcu się czegoś nauczyli. Po decyzji Trybunału dowiedzieli się, że twór, który działa ręka w rękę z partią rządzącą i jest od niej w pełni zależny może im zepsuć życie. Przez kilka lat przekonali się też, że grzeczne manifestacje niczego nie załatwiają.
Bolesna niewiedza rodaków
Sama Beata Szydło określała Trybunał Konstytucyjny mianem "świętych krów". Ba, odmówiła publikacji jego wyroków (za co do tej pory nie stanęła przed sądem). Protesty były? Były. Ludzie maszerowali, skandowali, zbierali się w każdym większym mieście. A i w mniejszych nie pozostawali bierni. Protestowali grzecznie i sposób kulturalny. Wychodzili na ulice także w roku 2017, 2019…
Coś to dało? Nie. PiS brał protestujących na przeczekanie, wiedział, że rewolucyjny zapał wygaśnie. Trzeba było 5 lat, żeby Polacy zrozumieli po co im niezależność sądownictwa i Trybunał Konstytucyjny.
Niepokojąca prawda jest taka, że niewiele osób zdaje sobie z tego, jak działa państwo, jak jest skonstruowane. I demontaż jego instytucji uchodzi władzy na sucho, bo większość społeczeństwa albo nie wiedziała o co chodzi, albo nie widziała w tym problemu. Dopiero bezpośrednie przełożenie prawa na ludzkie życie i zdrowie spowodowało masowe protesty.
Niewiedza nie jest powodem do dumy, ale dziś nie może być też powodem do wstydu. Cały system edukacji oraz aparat propagandy jest nastawiony na wychowywanie obywatela posłusznego. Gdzie miał się nauczyć o trójpodziale władzy czy podstawach ekonomii? W szkole? Na traktowanej po macoszemu "wiedzy o społeczeństwie"? Ten przedmiot jest na ostatnim miejscu pod względem liczby lekcji podczas ośmioletniego cyklu nauczania w podstawówce. 76 godzin przez 8 lat. Dla porównania: religia to 608 godzin.
Na dodatek na lekcjach WOS uczy się zarówno tego, jak działa państwo, jak i podstaw ekonomii. To dwa piekielnie ważne przedmioty w jednym. Po co komu umiejętność całkowania, skoro nie wie, jak się płaci podatki, na co idą i ile ich się płaci?
To nie wszystko – nowy minister edukacji, Przemysław Czarnek, zapowiada rewizję szkolnych programów nauczania. Przede wszystkim właśnie wiedzy o społeczeństwie. Bo – zdaniem Czarnka – za mało w nim… zgadliście – żołnierzy wyklętych.
Wszystko prowadzi do tego, że większość osób myśli, iż słynne 500+ to pieniądze od rządu. Jedna czwarta myśli, że to kasa z podatków płaconych przez firmy. Ludzie nie widzą związku między podatkami, świadczeniami socjalnymi i wzrostem cen.
Jak wynika z badania przeprowadzonego w ubiegłym roku dla Wirtualnej Polski, nawet 750 tys. Polaków może być przekonanych, że pieniądze na 500+ wyciągnął z własnej kieszeni PiS. Kilka milionów rodaków wierzy, że program finansują podatki bogatszych obywateli.