Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku
Polacy wracają na Wyspy. Po kilku latach, a nawet zaledwie miesiącach pobytu w kraju część Polaków, którzy zdecydowali się na powrót, teraz znowu pakuje walizki. Na internetowych forach dla Polonii pełno jest wpisów z pytaniem, czy mając status osiedleńca, można wrócić bez przeszkód na Wyspy.
"Od mojego wyjazdu z Wielkiej Brytanii upłynęły już dwa lata. Mam status osiedleńca. Czy przy powrocie, który planuję niebawem, muszę starać się o brytyjską wizę powrotną?" – pyta na grupie facebookowej dla reemigrantów pani Bożena.
Tłumaczy, że chce wyjechać, by pomóc finansowo dzieciom w Polsce, które spłacają kredyt za dom. Miesięczna rata przewyższa już ich dochody. Podobnych wpisów jest bardzo wiele.
Z kolei pani Katarzyna napisała tak:
Wróciliśmy do Anglii z całą rodziną po trzech latach pobytu w Polsce. Różowo nie jest, ale z perspektywy tych kilku miesięcy (przyjechali na Wyspy w kwietniu br.) mogę powiedzieć, że to była bardzo dobra decyzja. Odetchnęliśmy z ulgą.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Mądry Polak po powrocie?
Jarosław Machowiak, polski dziennikarz, który od kilku lat mieszka w Bristolu, chociaż zastrzega, że nie utrzymuje kontaktów z brytyjską Polonią, również potwierdza, że Polacy, którzy wrócili do ojczyzny, znowu wracają na Wyspy i jest to bardzo zauważalny trend. Jednocześnie mówi, że nie każdy, kto wpadł na taki pomysł, będzie tu przyjęty z otwartymi rękoma. W Wielkiej Brytanii po brexicie wiele się zmieniło.
Jak podkreśla, osoby, które nie mają do kogo i czego wracać na Wyspach, będą miały problemy głównie z powodu braku mieszkania. Ceny za wynajem domów i mieszkań poszły mocno w górę.
– Trzy lata temu za 750 funtów miesięcznie stać mnie było na wynajęcie domu z trzema sypialniami, dziś za tę sumę można znaleźć co najwyżej dwupokojowe mieszkanie na obrzeżach Brystolu – podaje przykład nasz rozmówca.
On sam spłaca kredyt za dom. Zaciągnął go w 2019 r. na jeszcze - jak podkreśla - dobrych warunkach, chociaż i tak rata pochłania mu obecnie 25 proc. jego dochodów.
– W okresie trzech ostatnich lat bank podniósł mi opłaty w sumie o jakieś 15 funtów miesięcznie. Takich kredytów dziś na rynku już nie ma. Prowizje, opłaty i odsetki są dużo wyższe. Mało kogo dziś stać na kredyt hipoteczny, a i banki nie są skłonne ich udzielać. Coraz mniej osób ma zdolność kredytową – opowiada.
Bo o ile od brexitu ceny na rynku nieruchomości poszybowały w górę, to pensje już nie. Przy 10,1 proc. inflacji, jaka jest obecnie odnotowywana na Wyspach, pracodawcy nie są skłonni dawać żadnych podwyżek. Tłumaczą, że muszą dopłacać więcej na ubezpieczenia za pracowników.
– Od kwietnia tego roku dostaję więc tylko niecałego funta za godzinę więcej. To w żadnym wypadku nie rekompensuje mi rosnących kosztów życia – przyznaje mieszkaniec Brystolu.
Bal na Titanicu?
Jak sobie radzi z drożyzną? Musi kontrolować wydatki, oszczędzać i wszystko starannie obliczać, a także więcej pracować, by na wszystko spokojnie mu starczyło. Bierze więc nadgodziny w pracy.
– Jeżdżę do pracy dieslem. Przez ostatnie kilka miesięcy ceny na stacjach benzynowych rosły do poziomów, których dawno nikt na Wyspach nie widział. Teraz się już ustabilizowały, a nawet zaczynają powoli spadać – mówi Jarosław.
Za litr benzyny trzeba zapłacić obecnie ok. 1,66 funta, a oleju napędowego – 1,9 funta. – Musi mi miesięcznie wystarczyć tankowanie 70 litrów – opowiada.
Rzadziej sięga też w tygodniu po luksusowe rzeczy, drogie wina i żywność z importu zastępuje tańszymi zamiennikami. Podwyżki cen żywności na Wyspach są najwyższe od 40 lat.
Oszczędza też energię elektryczną, chociaż zarówno rząd w Londynie, jak i władze lokalne Brystolu oferują dość duże dopłaty do rachunków za energię.
Priorytetem dla Jarosława jest spłata kredytu za dom. Na Wyspach chce zostać do końca swoich dni. O powrocie do kraju nawet nie myśli.
- Ludziom żyje się trochę trudniej niż przed brexitem, ale biedy nie ma. Jest praca, można za nią przeżyć, a nie tylko wegetować. Jeśli jest nawet tak, że płyniemy na Titanicu wprost na lodową górę, to chyba mało kto tutaj zdaje sobie z tego sprawę – mówi otwarcie nasz rozmówca.
Pan Arkadiusz Gręda z Cardiff (stolica Walii) uważa jednak, że pierwsze sygnały tego, że nad Wyspy nadciąga "gospodarcza katastrofa", są już dostrzegalne.
"W środę wyłączyli nam w całym mieście na godzinę prąd, potem znowu na 10 minut, a potem na kolejne 20 minut. Światło było tylko na klatkach schodowych domów i ulicznych latarniach, poza tym wszędzie było zupełnie ciemno. Mieszkam na Wyspach już 17 lat i tylko raz przeżyłem tu coś podobnego" – napisał do nas na Facebooku.
Z kolei pan Arkadiusz z Bridgend (południowa Walia) opisuje, że pracuje w dużych magazynach, gdzie szykują się zwolnienia, bo ludzie przestali kupować "pierdoły" i ograniczają się tylko do tego, co niezbędne, więc zapotrzebowanie na pracowników jest też mniejsze. – Od brexitu ceny towarów w sklepach wzrosły o jakieś 50 proc. Ludzie jeżdżą na zakupy tam, gdzie jest najtaniej. Skończyło się życie ponad stan – kwituje krótko.
Wszyscy boją się budżetu na 2023 r.
Czego najbardziej obawiają się Polacy na Wyspach w nadchodzących miesiącach? Słabnącego funta, pogłębiającej się inflacji, a także… wzrostu obciążeń podatkowych.
– W nowym budżecie na 2023 r. (który ma zostać upubliczniony 17 listopada – przyp. red.) kanclerz skarbu ma podobno poinformować o wzroście podatków i dużej redukcji wydatków o co najmniej 35 mld funtów – mówi Barbara Mirowska, redaktor polonijnego portalu "Polish Express".
Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią nowego ministra finansów Jeremy'ego Hunta - trudne decyzje będą musiały zostać podjęte, gdyż rząd musi zapewnić rynki finansowe o wiarygodności Wielkiej Brytanii. – Niestety wiarygodność ta po ostatnich zawirowaniach, związanych z minibudżetem kanclerza skarbu Kwasiego Kwartenga, mocno osłabła – przyznaje nasza rozmówczyni.
Według Mirowskiej przewiduje się ponadto, że w jesiennym oświadczeniu dotyczącym budżetu na przyszły rok znajdzie się także informacja o zamrożeniu progu podatku dochodowego (do 2028 r.), który zwykle był podwyższany każdego roku.
– Pojawiły się także niepotwierdzone informacje o rzekomym podatku akcyzowym za pojazdy elektryczne, jednak Ministerstwo Skarbu odmówiło komentarza na ten temat przed ogłoszeniem planu fiskalnego – informuje dziennikarka.
Napięcie związane z planowanym przez rząd zaciskaniem pasa i pogarszającymi się warunkami życia, mają już swoje odbicie na ulicach brytyjskich miast.
W Liverpoolu protestują pracownicy portowi, a to dopiero początek. Szykuje się bowiem coś znacznie większego: wielka fala strajków ma się przetoczyć przez cały kraj obejmując zarówno sektor publiczny, jak i prywatny. Ma ona objąć m.in. koleje, usługi pocztowe, sądy czy wywóz śmieci.
Niedawno w Londynie zorganizowano protest pod hasłem "Britain is Broken". Jego uczestnicy domagali się natychmiastowych wyborów powszechnych, podjęcia zdecydowanych działań w kwestii niskich płac oraz uchylenia "antyzwiązkowych" przepisów o zatrudnieniu.
Kiedy zapytaliśmy naszych rodaków żyjących na Wyspach, czy przyjazd na Wyspy to dobry plan na życie, odpowiedzi były bardzo różne. Jednak wszyscy byli zgodni co do jednego: mimo kryzysu, życie tam jest dużo łatwiejsze niż w Polsce.
"W UK życie jest lżejsze i lepsze. Nawet osoba samotna pracująca na cały etat za najniższą stawkę (9,18 funta za godzinę po ukończeniu 21 lat - przyp. red.) żyje skromnie, ale nie chodzi głodna" - napisała pani Beata z Oxfordu.
Katarzyna Bartman, dziennikarz money.pl