- Sprzedaż na pewno nie spada. Teraz gdy mamy coraz lepszą pogodę, sprzedajemy więcej sprzętu. Pandemia na pewno w nas nie uderzyła, wręcz przeciwnie. Ludzie chcą spędzać czas na świeżym powietrzu, a poszukiwania mogą być niesamowicie fajną rozrywką - mówi w rozmowie z money.pl Andrzej Kamiński, sprzedawca m.in. wykrywaczy metalu.
Jego słowa potwierdzają dane Allegro. Jak mówi money.pl rzecznik firmy Marcin Gruszka, w tej kategorii widać spore wzrosty. W pierwszym kwartale 2021 roku Polacy kupili aż 90 proc. więcej wykrywaczy niż rok wcześniej.
- Chodzenie z wykrywaczem metalu wciąga. Jeśli nie zrazisz się po pierwszym razie, jeśli znajdziesz choćby kilka łusek albo stare wiadro, zostaniesz w tym na dłużej - mówi money.pl Maciej, poszukiwacz z Warszawy.
Nie chce zdradzać nazwiska, bo obecnie szukanie "skarbów" bez wymaganych prawem pozwoleń jest po prostu przestępstwem. Jeszcze kilka lat temu było jedynie wykroczeniem, ale posłowie zaostrzyli prawo.
– W 99,9 proc. przypadków nie mówimy o ludziach, którzy szukają złota, średniowiecznych monet czy mieczy spod Grunwaldu. Skarbem może być wszystko – łuska, pocisk, elementy umundurowania. Warto prześledzić, w jakich miejscach w naszej okolicy toczyły się na przykład walki podczas drugiej wojny światowej. I wybrać się tam z wykrywaczem metalu – mówi Maciej.
Dodaje, że poszukiwaniom towarzyszą niesamowite emocje.
– Znajdziesz łuskę albo fragment bomby, zaczynasz się zastanawiać, kto wystrzelił pocisk i w kogo celował. Trafił? Co czuł ktoś, gdy blisko niego spadła bomba. Przeżył? Kto miał tę monetę, na co chciał ją przeznaczyć? To niesie ze sobą duży pokład przemyśleń – opowiada.
Dodaje, że eksploratorzy przestrzegają pewnych zasad – zasypują dziury, które wcześniej wykopali, nie niszczą środowiska, uważają, by nie zostawić po sobie śladów.
Problem z pozwoleniami
Od dwóch lat, aby móc sobie pochodzić po polu czy lesie z wykrywaczem metali, trzeba mieć po pierwsze zgodę właściciela terenu, po drugie – zgodę miejscowego konserwatora zabytków.
O ile to pierwsze na ogół nie jest problemem, o tyle wnioski do konserwatorów składa mało kto. Dość powiedzieć, że przez ostatnie kilka lat liczba eksploratorów wzrosła ze 100 do nawet 150 tysięcy, zaś liczba wniosków co roku składanych do urzędów i pozytywnie rozpatrzonych idzie raczej w setki niż tysiące.
– Wnioski często wracają do uzupełnienia. Urzędnicy żądają numerów działek, dokładnych map, czasem pozwalają na poszukiwania, ale zakazują kopania. Sytuacje bywają absurdalne. Każdy wniosek kosztuje ponad 80 złotych. To sporo mniej niż wykrywacz, ale i tak sporo. Tym bardziej że wiele osób nie szuka niczego konkretnego, skupiając się na samej czynności – opowiada Maciej.
Zapłacić trzeba też za mapy. Urzędy uznają tylko te, które zostały pobrane z geoportalu. A to opcja płatna.
Teoretycznie każde znalezisko archeologiczne trzeba zabezpieczyć i powiadomić konserwatora. Problem w tym, że w Polsce nie ma precyzyjnej i jasno określonej definicji zabytku oraz zabytku archeologicznego. Więc za zabytek może być uznana łuska z II wojny światowej, zbroja z XV wieku i moneta z okresu PRL.
– Jest jasne, że łuska czy kawałek szrapnela to nie zabytek. Co innego moneta z XVI czy XVII wieku, normalny człowiek zaniesie ją do muzeum i powie, że znalazł na grzybach albo potknął się o nią, jak zbierał jagody – mówi Michał.
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego wynagradza poszukiwaczy za obywatelską postawę, przyznając nagrody. Spełnić trzeba jednak kilka warunków, w tym najważniejszy – skarb musi zostać znaleziony przypadkiem.
Nagrody nie dostaną więc osoby, które poszukiwania zgłosiły konserwatorowi, ani te, które pracują w grupach archeologicznych. Drugim warunkiem otrzymania nagrody jest znalezienie skarbu, który ma dużą wartość historyczną. Bez tej wartości, zamiast nagrody, dostaje się tylko dyplom.
To wszystko mocno zniechęca poszukiwaczy, ale nie do poszukiwań, lecz chęci zgłaszania swoich wypraw. Szczególnie takich organizowanych ad hoc, bez większego planu. Bo gdyby trzymać się ściśle przepisów, to na odpowiedź właściciela gruntu trzeba czekać do 30 dni, drugie tyle na pismo od konsewatora zabytków.
Lepiej radzą sobie z tym różne stowarzyszenia, które z większym wyprzedzeniem planują przeszukiwanie konkretnych rejonów w ściśle określonym celu. I mają sukcesy – znajdują monety, precjoza czy broń. Ale nie zakopane niemieckie mauzery, lecz groty strzał, toporki, sztylety.
Co ciekawe, najmniej problemów sprawiają na ogół właściciele gruntów. Jednym z największych posiadaczy ziemskich w Polsce są Lasy Państwowe. Są nadleśnictwa, które wręcz zachęcają poszukiwaczy do spędzania czasu na swoich terenach.
– Lasy Państwowe udostępniają swoje tereny do badań archeologicznych oraz poszukiwań. Procedurę tę określa zarządzenie Dyrektora Generalnego Lasów Państwowych z lipca 2018 roku, które było szeroko konsultowane ze środowiskiem detektorystów. Zarządzenie to jasno wskazuje podział kompetencji pomiędzy jednostkami LP – zarządcy gruntów, który wydaje zgodę na udostępnienie gruntów do badań, a wojewódzkimi konserwatorami zabytków, których zadaniem jest wyrażenie zgody na prowadzenie badań – mówi money.pl Michał Gzowski, rzecznik Lasów Państwowych.
Lasy wychodzą po prostu z założenia, że z poszukiwaczami warto współpracować i ich edukować. Wtedy nie ma obawy o zniszczenie przyrody, na dodatek poszukiwacze znajdują też wnyki i sprzątają śmieci, zgłaszają nieprawidłowości. Dbają nawet o to, żeby drobne wykopy zasypywać w odpowiedniej kolejności, nie zaburzając struktury gruntu.
Obecne przepisy dotyczące poszukiwania zabytków w Polsce bez stosownego zezwolenia są dość rygorystyczne. Do końca 2017 czyn ten był wykroczeniem, dziś grozi za to nawet pozbawienie wolności do lat dwóch. A jeśli przy okazji dojdzie do zniszczenia stanowiska archeologicznego, można iść za kraty nawet na 8 lat.