21 listopada, gdy premier Mateusz Morawiecki ogłosił zamknięcie większości usług (kultury, obiektów sportowych i turystycznych), przedstawił coś w rodzaju "mapy drogowej", czyli kryteriów, od spełnienia których zależeć miało znoszenie obostrzeń. Przypomnijmy, że przy zejściu dziennego przyrostu nowych przypadków poniżej 19 tys. (liczonego w kolejnych siedmiu dniach) Polska miała wrócić do strefy żółtej, a więc ograniczenia miały zostać w istotny sposób poluzowane.
"Mapa drogowa" spotkała się z życzliwym przyjęciem komentatorów: oto rząd po raz pierwszy w konkretny sposób opisał, czego mogą się spodziewać przedsiębiorcy i obywatele w najbliższym czasie. Dzięki temu jedni i drudzy mogli zacząć planować nieodległą przyszłość. Tyle teoria.
Z obietnicy zostały tylko slajdy
Zaledwie po kilkunastu dniach od tamtej konferencji prasowej liczba nowych przypadków zaczęła gwałtownie spadać poniżej przyjętych progów, więc pojawiło się społeczne oczekiwanie, by rząd dotrzymał słowa złożonego przy wdrażaniu "100 dni solidarności w walce z COVID-19". Tak się jednak nie stało i choć przez prawie cały grudzień liczba nowych przypadków nie przekraczała 10 tys. dziennie (a bywały dni, że było ich ok. 4 tys.), to rząd nie dość, że niczego nie poluzował, to od 28 grudnia zaostrzył zasady.
Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców Polskich przypomina premierowi o złożonej przez niego publicznie obietnicy. "Niestety, na skutek jakichś wróżb – rząd bez słowa wytłumaczenia, wycofał się z mapy ogłaszając pełny lockdown. Czemu wróżb? Nie istnieje chyba żaden oficjalny dokument, badanie, analiza, które wskazywałoby konieczność takiego rozwiązania (...) Ja oczywiście rozumiem tą atmosferę, w której kompetencje i fachowość budowane są przez to kto głośniej i mocniej straszy" – napisał w liście otwartym do szefa rządu.
Dalej Kaźmierczak pisze o tym, że wszystko wskazuje na to, że z pandemią przyjdzie nam jeszcze żyć jakiś czas. "I trzeba mieć odwagę spojrzeć faktom w oczy – musimy się nauczyć z nią żyć. Albo cofnąć się w poziomie życia i rozwoju o dekadę lub dwie" – przekonuje.
"Nie stać nas dalej"
"Panie Premierze! Nie stać nas dalej. Nie jesteśmy bogatym krajem zachodnim. Cena lockdownu (liczona jako ubytek PKB) w Niemczech to 3,5 miliarda euro tygodniowo. Hipotetycznie zatem, dwa lata zamknięcia gospodarki to dla Niemców koszt ok. 360 miliardów euro. PKB per capita zmniejszyłby się z poziomu ok. 41 tysięcy euro do ok. 37 tysięcy euro" – wylicza Kaźmierczak.
Nominalny PKB per capita Polski w 2019 roku wynosił ok. 13 tysięcy euro.
Jak przekonuje Kaźmierczak, po dwóch latach lockdownu Niemcy zbiednieliby, ale wciąż byliby nominalnie prawie trzykrotnie zamożniejsi od Polaków w szczycie koniunktury. To, jak dodaje, pokazuje, że niektóre z państw europejskich stosunkowo łatwo decydują się na zamknięcie gospodarki, ponieważ jest to dla nich ekonomicznie trudny, ale nie zabójczy ruch.
Przypomina, że według deklaracji wicepremiera Jarosława Gowina, miesiąc lockdownu w Polsce to koszt 100 mld zł.
"Nawet zakładając, że realnie byłby on o połowę niższy i zbliżony do tego podawanego w szacunkach dla Niemiec, czyli wynosił 50 mld zł, skutkiem zamykania gospodarki jest w naszym przypadku nie względne zubożenie, lecz cofnięcie się w gospodarczym rozwoju o dekadę. Przyjmując powyższą wartość możemy założyć, że każdy miesiąc lockdownu prowadzi do obniżenia PKB per capita o 2 proc. Innymi słowy, każdy kolejny miesiąc utrzymywania ograniczeń oznacza pogrzebanie połowy wzrostu gospodarczego osiągniętego w 2019 roku" – czytamy w piśmie.
Na koniec apeluje, by wracać do pracy w reżimie DDM (dystans, dezynfekcja, maseczki). "Nie zamkniecie COVID-19 w domach i zamkniętych firmach. Obok kryzysu pandemicznego fundujemy sobie gigantyczny kryzys gospodarczy. Jesteśmy na krawędzi rozlania się zarazy poza 50 dotkniętych sektorów. Czas biegnie w tygodniach, nie w miesiącach" – przestrzega.