Jak pisze "Dziennik Gazeta Prawna", z tak zwanej "tarczy PFR" skorzystało niemal 350 tys. firm. Dla wielu był to ważny element pomocy w czasie pierwszej fali koronawirusa. Jednak dla tych, którzy skorzystali, jest też haczyk.
Zgodnie z regulaminem przyznawania subwencji pieniądze trzeba oddać, jeśli w ciągu 12 miesięcy od otrzymania środków zamknie się swój biznes, zawiesi się go lub otworzy postępowanie upadłościowe bądź restrukturyzacyjne.
A plany zawieszenia działalności rozważa teraz sporo przedsiębiorców. Wszystko przez to, że wraz z postępującą epidemią rząd wprowadza nowe obostrzenia, za sprawą których prowadzenie biznesu może przestać się opłacać.
Tak jest na przykład z gastronomią. Lokalne mogą działać tylko jeśli sprzedają jedzenie na wynos, a taki profil działalności nie sprawdza się w przypadku wielu miejsc, które dotychczas stawiały na wizyty gości w lokalach.
Radosław Płonka, wspólnik w kancelarii Płonka Ozga i ekspert prawny BCC, mówi "Dziennikowi" wprost: to dorżnięcie przedsiębiorców. - Te zasady należałoby jak najszybciej zmienić. W przeciwnym razie wszyscy stracą. Przedsiębiorcy poupadają, a państwo, reprezentowane tu przez PFR, i tak nie dostanie pieniędzy od niewypłacalnych podmiotów - przekonuje Płonka.
PFR widzi to jednak inaczej. Jak tłumaczy, zastrzyk gotówki, który oferował, był znaczny i powinien pozwolić firmom na przetrwanie chociaż roku.
- Dane pokazują, że depozyty przedsiębiorstw są na wysokim poziomie, co świadczy o tym, że firmy mają bufor finansowy. Dodatkowo rząd zapowiedział wsparcie dla sektorów objętych restrykcjami wskutek jesiennej fali pandemii koronawirusa – mówi "DGP" przedstawiciel funduszu Michał Witkowski.