Polska lądowa energetyka wiatrowa wreszcie zostanie odblokowana. Rząd we wtorek przyjął zapowiadany od dłuższego czasu projekt ustawy liberalizującej tzw. ustawę odległościową z 2016 r. Drakońska zasada 10H przestaje ograniczać budowę nowych farm wiatrowych.
Na czym polega? Określa ona minimalną odległość między budynkiem mieszkalnym a elektrownią wiatrową jako dziesięciokrotność wysokości instalacji. Innymi słowy, minimalna odległość budynków mieszkalnych od wiatraków wysokich na 100 metrów w najwyższym punkcie nie powinna być mniejsza niż kilometr. W money.pl pisaliśmy, że przez ten przepis od pięciu lat w zasadzie nie pojawiły się nowe instalacje wiatrowe w Polsce. Inwestycje, które weszły w tym czasie w fazę budowy, były projektami rozpoczętymi jeszcze przed wprowadzeniem zasady 10H.
Jest jednak szansa, że polska energetyka nabierze wiatru w żagle. W myśl nowelizacji to miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego będą określać lokalizację nowych elektrowni na lądzie. W uproszczeniu oznacza to, że będzie można określić inną odległość niż wynikającą z zasady 10H, choć nie mniejszą niż 500 metrów od zabudowań.
– Wprowadzenie proponowanych rozwiązań przyczyni się do wzmocnienia bezpieczeństwa energetycznego Polski, a społeczności lokalne będą miały decydujący głos w sprawie lokalizacji farm wiatrowych w swoim sąsiedztwie – zapewniała podczas niedawnej konferencji prasowej minister klimatu Anna Moskwa.
Branża przyjęła długo wyczekiwaną zmianę w przepisach z ulgą, bo w końcu otwiera ona furtkę do rozbudowy polskiego potencjału. Według szacunków rządowych, umożliwi ona powstanie instalacji o mocy 6-10 GW.
Nowelizacja ustawy odległościowej, która zakłada liberalizację niesławnej zasady 10H pozwala na ponad 25-krotne zwiększenie dostępności terenów pod inwestycje wiatrowe. Szacuje się, że dzięki zmianie reguły odległościowej moc zainstalowana z nowych, lądowych farm wiatrowych do 2030 r. wyniesie około 13 GW, czyli łącznie moc z wiatru wzrośnie do ok. 20 GW i do tego dążymy – mówi w rozmowie z money.pl Janusz Gajowiecki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW).
Tłumaczy, że ogłoszona przez rząd zmiana umożliwi rozwój całkiem nowych inwestycji tzw. greenfield. Umożliwia też kontynuacje projektów rozpoczętych przed wejściem w życie ustawy odległościowej, tych, które mają uchwalony plan zagospodarowania przestrzennego. A także wymianę turbin starych na nowe i na bardziej efektywne.
Na to czekaliśmy wiele lat – przyznaje w rozmowie z money.pl Janusz Steinhoff, były wicepremier i minister gospodarki, a obecnie ekspert stowarzyszenia Business Centre Club.
Odwilż, jeśli chodzi o ten temat, przyszła dopiero w 2021 r., kiedy to ówczesny minister i wicepremier Jarosław Gowin zapowiedział liberalizację prawa 10H. Już na początku 2021 r. do Rady Ministrów miał trafić projekt, który miał uelastycznić obecne uregulowania odległościowe. Wówczas prace jednak utknęły.
Stracone lata
O potencjalne, jaki ma energetyka wiatrowa, mogliśmy się przekonać na początku roku, kiedy silne wiatry wykręcały rekordową ilość prądu. Przy wystarczającym wietrze z 1 MW mocy zainstalowanej turbiny produkują 1 MW mocy wyjściowej. Wtedy lądowe elektrownie wiatrowe pokrywają blisko jedną trzecią krajowego zapotrzebowania na prąd. To daje wyobrażenie o możliwościach, jakie przynosi produkcja zielonej energii.
– To w tej chwili najtańsza energia – zaznacza Janusz Steinhoff. Mogłoby jej być znacznie więcej, gdyby nie wspomniana ustawa wprowadzona przez rząd Beaty Szydło w 2016 r., ograniczająca budowę nowych farm wiatrowych na lądzie.
To były stracone lata. Skandaliczne było uchwalenie tak restrykcyjnych przepisów, które de facto zablokowały inwestycje w wiatraki na lądzie. Jedną błędną decyzją straciliśmy co najmniej pięć lat. Wprowadzenie tego prawa odbiło się fatalnie na przebiegu transformacji energetycznej – ocenia Steinhoff.
Podobnego zdania jest Jan Ruszkowski, ekspert Konfederacji Lewiatan, który mówi wprost, że sześć lat temu rządowi udało się wylać dziecko z kąpielą. – Na polityczne zamówienie, na przekór prognozom, potrzebom gospodarki i zobowiązaniom klimatycznym, zablokowano w Polsce na lata najbardziej opłacalny sektor energetyki odnawialnej. Zmarnowaliśmy kilka bezcennych lat. W tym czasie ani nie inicjowano nowych projektów wiatrowych, ani nie zwiększano mocy istniejących turbin – wylicza.
Janusz Gajowiecki, prezes PSEW, zgadza się, że zmiana w prawie była konieczna. – Gdyby nie ograniczenia wprowadzone w 2016 r. przez drakońską zasadę 10H, na pewno mielibyśmy dziś więcej mocy w systemie. Patrzę jednak w przyszłość. Ważne jest otwarcie przestrzeni dla nowych elektrowni wiatrowych – mówi.
To z kolei przełożyłoby się na niższe koszty energii dla Polaków. Upraszczając, jeśli każda megawatogodzina (MWh) pochodząca z farm wiatrowych obniża cenę energii o 20 zł, a przez te stracone lata powstałoby dodatkowe, wspomniane przez rząd 6 GW mocy w instalacjach, to każda MWh już dziś kosztowałaby nas o 120 zł mniej.
O ocenę przepisów wprowadzonych w 2016 r. zapytaliśmy jednego z pomysłodawców "ustawy wiatrakowej", obecnego europosła Bogdana Rzońcę z PiS.
Nie uważam, że był to czas stracony. Wykorzystany został na rozwój gałęzi offshoru, czyli farm na morzu. Kupiliśmy sobie trochę czasu na refleksję i zastanowiliśmy się, jak to powinno wyglądać – tłumaczy w rozmowie z money.pl.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tłumaczy, że decyzja o liberalizacji prawa jest odpowiedzią na nowe wyzwania związane z kryzysem energetycznym. – Już upłynęło trochę czasu. Wówczas była presja, aby zrobić taką ustawę, jaka wyszła. Była ona odpowiedzią na pojawiające się patologie przy budowie tych farm. W tamtych czasach pojawiały się przypadki zastraszania, szantażowania, braku poszanowania interesów okolicznych mieszkańców. Dziś wydaje się, że jesteśmy w innym miejscu – mówi poseł Rzońca.
Wydaje się, że rząd wyciągnął wnioski. Dlaczego akurat teraz? Odpowiedź na to pytanie dała też podczas konferencji prasowej minister Moskwa.
Dlaczego akurat dziś przyjęliśmy tę ustawę? Ponieważ realizuje ona założenia naszej strategii dywersyfikacji źródeł energii – tłumaczyła.
Jednak w szeregach Zjednoczonej Prawicy już pojawiły się pomysły na powrót przepisów podcinających skrzydła polskim wiatrakom. Mimo że Rada Ministrów dopiero co przyjęła projekt ustawy, to koalicjant już zapowiedział poprawki. Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry chce zwiększenia minimalnej odległości od zabudowy mieszkalnej z 500 do 1000 m.
– Taka poprawka dwukrotnie zwiększająca odległość od zabudowań to powrót do statusu quo, dyskwalifikuje rozwój lądowej energetyki wiatrowej. Taka zmiana nie ma racji bytu, bo nie ma uzasadnienia – komentuje ten pomysł prezes PSEW.
– Obecnie wpisane w ustawie 500 m jest w pełni bezpieczne, dokładnie tą odległością posługuje się niemal cała Europa – argumentuje Janusz Gajowiecki, pytany o propozycję Solidarnej Polski.
Wiatraki odzyskają skrzydła?
Zdaniem ekspertów, rozwój farm wiatrowych przyniesie gospodarce bezpośrednie korzyści. Nowe farmy wiatrowe mogłyby zagwarantować przyrost PKB o 70-133 mld zł – wynika z raportu "Krajowy łańcuch dostaw w lądowej energetyce wiatrowej", przygotowanego przez Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej oraz Instytut Jagielloński.
Budowa nowych farm powinna też przynieść, według szacunków, 490-935 mln zł dodatkowych wpływów do samorządów, ok. 80 mld zł zamówień na produkty i usługi w łańcuchu dostaw oraz 51 do 97 tys. nowych miejsc pracy do 2030 r.
Choć branża z optymizmem patrzy na liberalizację przepisów i ma nadzieję, że Sejm je przegłosuje, to ma również oczekiwania. Jak podkreśla prezes PSEW, potrzeba też dalszych ułatwień, wparcia i zmian sieciowych, które pozwolą rozbudowywać sektor OZE.
Jan Ruszkowski z Lewiatana wskazuje, że nie chodzi tylko o zrobienie kroku w tył i odtworzenie możliwości sprzed sześciu lat, ale o krok w przód – w lepszym kierunku. Jego zdaniem konieczne jest strategiczne wsparcie rozwoju całego miksu energetyki odnawialnej.
– Trudno jednak przewidzieć, na ile skuteczne okaże się to poluzowanie przepisów – mówi Jan Ruszkowski. Tłumaczy, że nowelizacja nie upraszcza procedur i nie skraca ścieżki inwestycyjnej, a branża potrzebuje dobrego prawa, by skrócić bardzo długi obecnie proces inwestycyjny.
Janusz Gajowiecki dodaje, że oprócz rozwiązań ułatwiających rozwój OZE w Polsce, konieczne są również inwestycje w sieci dystrybucji. – Problemy te mają dwa aspekty. Pierwszy to podejście i nakłady operatorów, które stosunkowo łatwo jest poprawić. Drugi aspekt to długoterminowe, konieczne inwestycje w sieć. Potrzebna jest jej modernizacja, zwiększenie gęstości, przekroju kabli i zwiększenie nakładów na sieci dystrybucyjne OZE – wylicza.
Jak wyjaśnia, już niewielkie zmiany po stronie operatorów otwierają możliwość zwiększenia mocy przyłączeniowej do około 10 GW. – Rozwiązaniem jest współdzielenie przyłączeniowe, czyli tzw. cable pooling – wykorzystanie zabezpieczonych zdolności przesyłu energii, np. dla zbudowanej wcześniej elektrowni wiatrowej do uruchomienia w tej samej lokalizacji elektrowni fotowoltaicznej. Ze strony operatorów to nie wymaga kosztów – przekonuje.
Drugą kwestią jest zmiana podejścia do modeli matematycznych operatorów, a w więc wyliczeń określających możliwości przyłączenia nowych źródeł OZE. – Są zbyt konserwatywne i zachowawcze. Potrzebna jest też linia bezpośrednia do punktów odbiorów. Choć w polskim prawie jest zapis umożliwiający jej powstanie, do tej pory prezes URE jeszcze nie wydał takiego pozwolenia. Żadna nie została przyłączona – mówi szef PSEW.
Przemysław Ciszak, dziennikarz money.pl