Wtorkowa decyzja rządu o waloryzacji płac w strefie budżetowej o 7,8 proc. zamiast 20 proc. – czego domagają się trzy największe centrale związkowe w kraju – rozsierdziła ludzi.
– To skandaliczny przejaw pogardy i lekceważenia wobec setek tysięcy pracowników budżetówki. Poziom inflacji wynosi już prawie 14 proc., a pod koniec roku może przekroczyć 20 proc. Nie ma też żadnego powodu, by zakładać, że w przyszłym roku wzrost cen będzie niższy – mówi ostro Piotr Szumlewicz, przewodniczący Związku Zawodowego Związkowa Alternatywa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jego związek, podobnie jak inne centrale związkowe w Polsce, szykuje się po wakacjach na wojnę z rządem. Grożą strajkiem generalnym i paraliżem państwa.
– Jeśli władza radykalnie nie zwiększy w tym roku płac w sferze budżetowej i utrzyma plan podwyżki płac w przyszłym roku o 7,8 proc., będziemy przekonywać wszystkie związki zawodowe do przeprowadzenia strajku generalnego. Skoro rząd nie potrafi zarządzać kluczowymi instytucjami, w tym dbać o godne warunki pracy, to powinien w trybie natychmiastowym podać się do dymisji – uważa związkowiec.
Związkowcy grają "va banque"
Podobne wypowiedzi słyszeliśmy też z ust związkowców należących do Forum Związków Zawodowych czy Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, a nawet "Solidarności". Wszyscy mówią to samo: nie ustąpimy rządowi.
– Podwyżka na poziomie 7,8 proc. jest dla "Solidarności" nie do przyjęcia. Zakładamy, że jest to jakiś punkt wyjścia do dalszych negocjacji z rządem – mówi anonimowo pracownik jednego z urzędów centralnych i związkowiec NSZZ "Solidarność".
Według naszego rozmówcy "Solidarność" nie zgodzi się na mniej niż 20 proc., ale rozłoży państwu płatność na dwie raty kredytowe. – W tym roku 10 proc. i w przyszłym tyle samo. Ani grosza mniej – zapowiada.
Z kolei Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego, gryzie się mocno w język i zastanawia, jak skomentować "ofertę rządu", by można było ją zacytować w mediach.
– Właściwie to z powodu niecenzuralnych słów, które cisną mi się na usta, powinny być w tym zdaniu same kropki… – mówi i dodaje, że niech za odpowiedź posłuży historia, którą opowiedziała mu w środę rano młoda nauczycielka z Sokółki na Podlasiu.
– Rodzice tej młodej kobiety również są nauczycielami. W środę rano bank poinformował ich, że nawet razem nie mają już zdolności kredytowej, więc nie mogą pomóc swojej córce w uzyskaniu kredytu mieszkaniowego. Cała trójka nauczycieli nie ma zdolności kredytowej, by kupić mieszkanie w Sokółce, tak to wygląda – opowiada prezes ZNP.
Przypomina, że oświata dostała w tym roku na podwyżki inflacyjne nieco ponad 1 mld zł. – Może niech ten rząd od razu wyda nauczycielom kartki na żywność i paliwo? – mówi związkowiec.
Przypomina też, że posłowie, senatorowie i wiceministrowie kilka miesięcy temu dostali podwyżki o 60 proc., a ministrowie, premier i prezydent o 40 proc. – Nikomu nie żałuję tych dodatkowych pieniędzy: ani prezydentowi, ani premierowi, ale państwo jest też pracodawcą m.in. dla 600 tysięcy nauczycieli i proponowanie nam w tym roku 4,4 proc., a w przyszłym 7,8 proc. w ramach tzw. podwyżki inflacyjnej nie ma nic wspólnego z zasadami sprawiedliwości. Ten rząd nie myśli o nikim innym, jak tylko o sobie i swoim elektoracie – kwituje nasz rozmówca.
Największy pracodawca to i największe protesty?
Państwo jest największym pracodawcą w Polsce. Na 16,5 mln osób pracujących co piąty Polak jest zatrudniony w tzw. strefie budżetowej. To ponad 4 mln ludzi. Z czego aż 2/3 z nich nie osiąga dochodów wyższych niż 5,3 tys. zł brutto (ok. 3,8 tys. zł na rękę), a 7,8 proc. – według danych GUS z 2020 r. – nie osiągało nawet minimalnego wynagrodzenia.
– Również na Poczcie Polskiej ponad 50 proc. szeregowych pracowników nie dostaje nawet płacy minimalnej (tj. 3010 zł brutto). Należąca do Skarbu Państwa spółka dopłaca pracownikom premiami i dodatkami wyrównawczymi – mówi nam Piotr Moniuszko, przewodniczący Wolnego Związku Zawodowego Pracowników Poczty.
Podkreśla, że nie ma urzędu pocztowego w kraju, w którym nie byłoby braków kadrowych. Twierdzi, że ludzie są sfrustrowani, rozgoryczeni i z sarkazmem komentują podwyżkę inflacyjną w kwocie 50 zł brutto miesięcznie na etat (na pół etatu to 25 zł brutto) oraz dopłaty do kilometrówki w kwocie 26 groszy brutto za kilometr, z czego odprowadzane są jeszcze składki na ZUS i zaliczka na podatek dochodowy.
– Około 20 tysięcy listonoszy używa w pracy prywatnych aut do rozwożenia przesyłek. Średnio na jednego listonosza przypada ok. 60 do 80 km. Pracodawca – z powodu podwyżek cen paliwa – podniósł tzw. kilometrówkę z ustawowych 83 groszy za kilometr do 1,10 zł, ale od tej nadwyżki, gdyż jest to kwota ekstra, listonosze muszą opłacić ZUS i PIT – opowiada związkowiec i kwituje: Wychodzi na to, że listonosze dopłacają spółce za to, że pracują.
Rzecznik prasowy Poczty Polskiej Daniel Witowski w reakcji na nasze pytania informuje, że odpowiedź na pytanie o liczbę wakatów wśród listonoszy nie jest możliwa. Ponadto wyjaśnia, że z powodu "nadzwyczajnych okoliczności", które determinują wzrost cen paliw i wychodząc naprzeciw potrzebom pracowników, zarząd Poczty Polskiej zdecydował się pierwszy raz w historii firmy na wprowadzenie specjalnego dodatku paliwowego.
Dzięki tej decyzji listonosze, którzy wykorzystują swoje samochody dla celów służbowych, otrzymują o blisko jedną trzecią wyższy zwrot kosztów poniesionych na paliwo. Składki od tej kwoty są odprowadzane zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa – podkreśla rzecznik.
Planowana zaś od lipca tego roku podwyżka wynagrodzeń w kwocie 50 zł brutto na etat to część podwyżek objętych podpisanym w ubiegłym roku porozumieniem z pocztową "Solidarnością". Od stycznia 2022 r. – licząc z lipcową podwyżką – pracownicy Poczty Polskiej dostaną więc w tym roku średnio o 405 zł brutto wyższe płace.
Jak mówi Daniel Witowski, Poczta Polska jest największym pracodawcą w kraju (zatrudnia ok. 65 tys. pracowników – przyp. red.) i oferowana pracownikom podwyżka inflacyjna jest "nieporównywalnie wyższa, niż środki przeznaczone na ten sam cel w innych podmiotach funkcjonujących na rynku".
Emeryci nie wytwarzają PKB, ale głosują
Zapytaliśmy cenionego ekonomistę i eksperta ubezpieczeń społecznych, dlaczego państwo oferuje swoim pracownikom podwyżkę w wysokości 7,8 proc., twierdząc, że wyższa podwyżka nakręciłaby spiralę płacowo-cenową i doprowadziła do dalszego wzrostu inflacji, gdy tymczasem:
– jest ona nie tylko poniżej planowanego wzrostu płac na rynku – obecnie jest to według GUS ok. 10 proc., w przyszłym roku będzie to już – zdaniem Polskiego Instytutu Ekonomicznego – ponad 13 proc.;
– jest ona również poniżej prognozowanej przez rząd w Planie Konwergencji (czyli dokumencie opisującym budżet, który rząd wysłał w kwietniu do Unii Europejskiej) przyszłorocznej inflacji, którą oszacowano na 8 proc.
I w końcu, jak to jest, że dodatkowe świadczenia (tzw. 13. i 14. emerytura z ZUS), na które wydano w tym roku łącznie 24 mld zł, nie nakręcają – zdaniem rządu – inflacji?
Prof. Paweł Wojciechowski, były minister w rządzie PiS, a obecnie dyrektor Whiteshield Partners w Londynie, przypomina, że rząd już od sześciu lat dokonuje redystrybucji środków publicznych od grup aktywnych do biernych zawodowo, zwłaszcza do emerytów i rencistów.
Niewątpliwie jest to rezultat kalkulacji politycznej, ponieważ bierni zawodowo w dużo większym stopniu uzależnieni są od wsparcia państwa – uważa prof. Wojciechowski.
Dodaje też, że część transferów takich jak 13. i 14. "emerytura z ZUS" mają charakter świadczeń jednorazowych, a więc w trudnych czasach można je cofnąć, np. już po wyborach.
Minister finansów Magdalena Rzeczkowska w czasie wtorkowej konferencji, odpowiadając na pytania dziennikarzy, dlaczego rząd zaniża wskaźnik inflacji, odpowiedziała, że przyjęte przez rząd wskaźniki nie są ostateczne. Do prac nad budżetem (do których dojdzie we wrześniu – przyp. red.) będą już inne, gdyż w tzw. międzyczasie spłyną dane gospodarcze na drugi kwartał roku.
Katarzyna Bartman, dziennikarz money.pl