- Zaproponowaliśmy, by egzekwować dobrze prawo, które jest, aniżeli wprowadzać dodatkowe obostrzenia. Nie będzie testu przedsiębiorcy - powiedziała w czwartek Jadwiga Emilewicz, minister przedsiębiorczości i technologii. Część samozatrudnionych z pewnością odetchnęła.
Rada Ministrów postanowiła, że nad pomysłem trzeba wciąż pracować. I do rozmów w przyszłości zaprosi przedstawicieli biznesu. A na razie? Cisza. W sprawie nie wypowiedziała się wciąż Teresa Czerwińska, której resort wyszedł z pomysłem. Minister Finansów konsekwentnie milczy.
Rezygnacja z testu nie oznacza jednak, że pomysł idzie zupełnie w odstawkę. Jadwiga Emilewicz dodała wprost, że pojawią się za to rozwiązania, jak walczyć z nadmiernym - fikcyjnym - samozatrudnieniem. Takim, w którym jedna ze stron nie ma wyboru: albo firma, albo nie ma pracy na etacie.
W nowym rozdaniu PiS będzie przedstawiał pomysł właśnie jako walkę z patologiami rynku pracy. Będzie zatem więcej mówienia o sprzątaczkach i ochroniarzach zmuszanych do zakładania firmy, a mniej liczenia potencjalnych zysków i wspominania o jakimkolwiek teście, egzaminie, czy kontrolach.
Zmiany to wciąż kłopoty
W praktyce to oznacza zmartwienie dla… blisko pół miliona przedsiębiorców.
Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, właśnie taka grupa jest uzależniona ekonomicznie od jednego kontrahenta (75 proc. dochodu pochodzi od jednej firmy). I to najpewniej oni trafią pod lupę. Ich relacje z kontrahentem, miejsce wykonywania pracy i jej czas oraz odpowiedzialność za efekty.
Dotychczas wiele wskazywało, że "test przedsiębiorcy" będzie wymierzony w tych, którzy działalnością gospodarczą uciekają od wyższych podatków. Mowa głównie o tych, którzy korzystają z 19-proc. podatku liniowego. Jest on korzystniejszy niż skala podatkowa 18 i 32 proc. - zwłaszcza dla sowicie zarabiających. Powszechnie wykorzystywany jest wśród menadżerów i informatyków.
O tym, jakie są różnice roczne w ich rozliczeniach na obu systemach, pisaliśmy już w materiale pt. "Test przedsiębiorcy to mniejsze zarobki. Niektórzy pożegnają się z jedną całą pensją".
W tej chwili ustalenie, czy samozatrudnienie powinno być etatem, nie jest łatwe. Decyduje kilka czynników. Po pierwsze, czy praca wykonywana jest pod kierownictwem pracodawcy, czy praca wykonywana jest w miejscu i czasie wskazanym przez pracodawcę oraz istnienie bądź nie odpowiedzialności za przebieg i rezultaty pracy.
Ministerstwo Finansów w swoich analizach dla "testu przedsiębiorcy" zastosowało dwa kryteria: uzależnienie ekonomiczne oraz uzależnienie organizacyjne. Zależność ekonomiczna powstaje wtedy, gdy jeden "klient" (albo usługobiorca) odpowiada za przynajmniej 75 proc. dochodu. Zależność organizacyjna powstaje wtedy, gdy to "klient" (usługobiorca) decyduje ściśle np. o godzinach pracy samozatrudnionego.
Nie jest jednak tajemnicą, że drugie kryterium jest dość płynne.
Gdyby ostateczny pomysł uwzględniał tylko założenie, że pozornie samozatrudniony ma ponad 75 proc. dochodów z jednego źródła (ale sam decyduje o godzinach pracy), to taki test - lub kontrolę - musiałoby przejść już 421 tys. jednoosobowych działalności gospodarczych. Ponad 2 mln byłoby spokojnych - u nich mniej niż 75 proc. dochodów pochodzi od jednego kontrahenta.
Gdyby możliwość decydowania o czasie pracy nie miała żadnego znaczenia - a decydowała jedynie strona dochodowa i uzależnienie od jednego kontrahenta - test (lub jakąkolwiek jego formę) musiałoby przejść 521 tys. firm. Efekty testu? Wszystko zależy od ostatecznego kryterium. Dane Głównego Urzędu Statystycznego nie wskazują, kto obleje i będzie miał problemy - pokazują jednak doskonale, kto byłby pod lupą.
Fikcyjna walka
Do tej pory działania Państwowej Inspekcji Pracy w walce z wypychaniem na etat i wymuszaniem samozatrudnienia nie przynosiły efektów.
W 2017 roku do sądów wniesiono 187 powództw o ustalenie istnienia stosunku pracy na rzecz 315 osób. W 2016 roku spraw było 150 na rzecz 238 osób, w 2015 roku było to 140 na rzecz 230 osób. A warto dodać, że statystyka uwzględnia również korzystanie z umów cywilnoprawnych (umów zlecenie i umów o dzieło) oraz samozatrudnienia. To informacja ze sprawozdania PIP za 2017 rok (ostatnie pełne dane).
Do połowy 2018 roku tylko w 12 przypadkach (ze wspomnianych 187) sądy zdecydowały o istnieniu stosunku pracy. W 26 sprawach strony zawarły ugodę sądową. W 10 powództwo zostało oddalone z uzasadnieniem, że wolą stron było zawarcie umowy cywilnoprawnej. W kolejnych 15 przypadkach sąd umorzył postępowanie. Reszta w połowie 2018 roku (ostatnie aktualne statystyki) była w toku.
Co oznaczałaby zmiana samozatrudnienia na etat? Stratę finansową "na rękę". Z perspektywy budżetu - większe wpływy.
Samozatrudnienie? To więcej w portfelu
Różnica pomiędzy etatem a samozatrudnieniem jest spora. Etat o wartości 7,5 tys. zł brutto kosztuje pracodawcę blisko 9 tys. zł. Jednocześnie pracownik na rękę ma 5292 zł.
Z kolei współpraca z samozatrudnionym za 7,5 tys. zł brutto kosztuje pracodawcę dokładnie 7,5 tys. zł (bez podatku VAT). Pracownik zyskuje kilkadziesiąt złotych i dostaje wypłatę w wysokości 5,3 tys. zł, ale tylko w przypadku pełnego opłacania składek na ubezpieczenie społeczne.
Preferencyjny ZUS pozwala przez dwa lata podbić zarobki do 5974 zł. Jednocześnie samozatrudniony może dość łatwo obniżyć podatek dochodowy dzięki podnoszeniu kosztów działalności. W naszej kalkulacji wynoszą one 0 zł. Wystarczy jednak korzystać z firmowego telefonu, internetu oraz samochodu w leasingu (łącznie o wartości 1 tys. zł), by mieć podatek niższy o około 200 zł.
Największą różnicę pomiędzy B2B a etatem widać, gdy pracodawca na samozatrudnionego chciałby wydawać dokładnie tyle samo, ile na etatowca. W naszym przykładzie to 9 tys. zł co miesiąc.
Efekt? Samozatrudniony może liczyć na 6,5 tys. zł wypłaty netto (po opłaceniu wszystkich składek i to w pełnej wysokości). To o blisko 1,3 tys. zł więcej niż dostanie na rękę etatowiec. To oczywiście tylko szacunki, ale pokazują dlaczego dla części osób umowa B2B jest kusząca.
Jako pierwszy informacje o tym, że PiS zmienia "test przedsiębiorcy", podał "Dziennik Gazeta Prawna" w czwartek.
Informator money.pl z kręgów premiera Mateusza Morawieckiego potwierdza, że pomysł wcale nie trafił całkowicie do kosza. W otoczeniu premiera można usłyszeć, że "test" jest "zbyt chwytliwym hasłem, a dla wyborców to pomysł odstraszający". Z kolei "walka z wykorzystującymi pracowników pracodawcami" może przynieść więcej punktów. I widać to w wypowiedziach ministrów.
Sama Jadwiga Emilewicz zwracała uwagę, że trzeba zadbać o tych, którzy są wypychani z etatu siłą na B2B. Wielokrotnie podkreślała, że celem rządu nie jest uprzykrzanie życia przedsiębiorców, a walka z patologiami i nadużyciami.