Tzw. farma Thiermanna stała się potężnym ogniskiem koronawirusa. Pracuje na niej od 900 do 1100 osób – głównie Polacy i Rumuni. Udało się nam skontaktować z osobami pracującymi na farmie.
- To nieprawda, że ktoś się nami interesuje. Zasady bezpieczeństwa zostały wprowadzone dopiero po tym, jak okazało się, że jest mnóstwo chorych – mówi money.pl pani Marzena (imię zmienione), pracująca na farmie. Nie ujawnia swoich danych, bo obawia się, że współpracownicy bądź Polacy nadzorujący pracę robotników będą się na niej mścić.
Dodaje, że testy na obecność wirusa wprowadzono w maju, tymczasem pierwsze przypadki COVID-19 na farmie odkryto 18 kwietnia. Przez kilka tygodni wirus mógł swobodnie krążyć wśród Polaków i Rumunów.
Obecnie wiadomo – tę informację potwierdzają władze powiatu Diepholz – o 130 osobach zakażonych. Nie ma natomiast oficjalnych informacji o tym, ile osób przebywa w szpitalach i w jakim są stanie.
- Problem w tym, że nie możemy wyjechać, bo jesteśmy na kwarantannie. Musimy pracować, bo na to prawo pozwala. No i musimy płacić za zakwaterowanie i wyżywienie – 9,80 euro dziennie. Za godzinę pracy dostajemy ponad 6 euro – mówi pani Marzena.
Dodaje, że pracy jest o wiele mniej niż w latach poprzednich, więc na porządny zarobek nie ma co liczyć.
- Praca trwa 7 dni w tygodniu. W poprzednich latach pracowało się nawet po 10-11 godzin dziennie, teraz bywa, że nie ma ośmiu – mówi. Dodaje, że w kiepskich dniach na rękę zostaje jej obecnie nieco ponad 30 euro. Oczekiwania były większe.
Koronawirus rodzi też konflikty
Mocno zirytowani sytuacją są także miejscowi Niemcy, bo ognisko koronawirusa na farmie podniosło wskaźnik zachorowań w całym powiecie Diepholz. To zaś poskutkowało miejscowym lockdownem – mieszkańcy są uziemieni tak samo jak pracownicy. Nie wolno im opuszczać miejsca zamieszkania, poza dojazdem do pracy i samą pracą.
Wylewają żale na facebookowym profilu farmy Thiermanna – zwanego w Niemczech "królem szparagów". Wielu z nich z przekąsem "dziękuje" za lockdown, inni deklarują, że już nigdy nie sięgną po jego szparagi.
Nie obyło się też bez interwencji policji.
- Były osoby, które nie przestrzegały kwarantanny i chodziły na zakupy. Dlatego też na farmie pojawiła się ochrona, która ma pilnować przestrzegania przepisów sanitarnych – mówi money.pl pani Marzena.
Firma Thiermann nie odpowiedziała na pytania money.pl dotyczące tego, czy pracownicy są ubezpieczeni, jaką mają opiekę i ilu z nich jest rzeczywiście chorych.
W Niemczech tzw. pracownicy krótkoterminowi mają prawo do ubezpieczenia społecznego dopiero po 70 dniach. Ale od kwietnia Bundestag wydłużył ten okres do 102 dni – celem było ulżenie niemieckiemu rolnictwu. Firma Thiermann twierdzi, że wykupiła swoim pracownikom ubezpieczenie na "nagłe wypadki". Ale pani Marzena nie wie, czy ma ubezpieczenie. Nie widziała żadnego dokumentu, który by to potwierdzał.
Na stronie przedsiębiorstwa znajduje się oświadczenie, z którego wynika, że spośród 1011 pracowników 130 miało pozytywny wynik testu, negatywny – 881.
"Jesteśmy w bliskim kontakcie telefonicznym z chorymi pracownikami. Życzymy naszym współpracownikom szybkiego i całkowitego wyzdrowienia oraz bardzo łagodnego przebiegu choroby. Wszystkim innym pracownikom dziękujemy za ich wparcie i solidarność" – pisze firma w oświadczeniu.
O wiele wyżej niż życzenia zdrowia znajduje się jednak zapewnienie o następującej treści: "Nie ma dowodów na to, że wirus może być przenoszony przez skażoną żywność." Czyli jedzenie szparagów nie grozi złapaniem choroby.