"Gazeta Wyborcza" przytacza przykład czytelniczki, która spowodowała stłuczkę. Mimo że miała AC, ubezpieczyciel wyliczył koszt jej naprawy na 18 tys. zł, czyli powyżej 70 proc. wartości auta.
Firma wspaniałomyślnie zaoferowała, że odkupi "wrak" za 23 tys., wypłacając klientce 3 tys. zł (jej zdaniem samochód przed stłuczką wart był 26 tys. zł). Czytelniczka była skrupulatna, sprawdziła kosztorys, w którym ubezpieczyciel uwzględnił wymianę zderzaków. Także tego nienaruszonego.
Szkoda całkowita i zawyżanie wyceny
Gdy klientka zaczęła to kwestionować, tajemniczym sposobem koszt naprawy samochodu zmalał do 5 tys. zł. "Gazeta Wyborcza" przypomina praktyki firm ubezpieczeniowych, które dążyły do maksymalnej wyceny naprawy auta, by uznać je za nadające się na złom. Przy podbiciu wyceny samochodu sprzed stłuczki, próbują obniżyć kwotę wypłaty.
Stoi to w ciekawej kontrze do doniesień, o których pisał Money.pl. Tak kosztowna naprawa powinna się zapewne odzwierciedlać w rosnących kosztach prowadzenia biznesu i stawek godzinowych mechaników? Niekoniecznie. W Money.pl opisywaliśmy problemy branży blacharsko-lakierniczej.
Stawka za roboczogodzinę prac blacharsko-lakierniczych przy rozliczaniu likwidacji szkód komunikacyjnych jest niezmienna na rynku nawet od 6-7 lat. Niektórzy wyjaśniają, że jest ona wprawdzie indywidualnie ustalana przez przedsiębiorcę, ale towarzystwa ubezpieczeniowe nie zawsze ją akceptują. Czasem nie zatwierdzają kosztorysów wykonanych napraw. W efekcie dyktują ceny zrealizowanych już dla nich usług.
Powrót do praktyk, o jakich pisze dziennik, jest o tyle ciekawy, że firmy ubezpieczeniowe miały dobry okres, pandemia ich nie poturbowała. Z raportu Polskiej Izby Ubezpieczeń za zeszły rok wynika, że w skali całego kraju składka brutto z tytułu ubezpieczeń komunikacyjnych w 2020 r. wyniosła 23,4 mld zł. W tym samym czasie z tytułu odszkodowań komunikacyjnych wypłacono 14,5 mld zł.
Instytucja szkody całkowitej jest wygodniejsza dla ubezpieczyciela niż klienta. Jak pisał serwis Autokult, wielu ubezpieczycieli wykorzystuje instytucję szkody całkowitej, by zmniejszyć wysokość odszkodowania. Szczególnie w przypadkach, gdy wartość naprawy jest bliska granicy pozwalającej na orzeczenie szkody całkowitej. Wtedy w kalkulacji pojawiają się wyłącznie najdroższe części, a wskazane stawki roboczogodzin znacząco przekraczają normę. Po co? By wydać mniej na egzekucję szkody.
Weźmy auto warte 20 tys. zł i pierwotną wycenę naprawy, wynoszącą 15 tys zł. Wystarczy trochę podrasować kosztorys, by przekroczyć wartość graniczną i orzec szkodę całkowitą. A następnie stwierdzić, że wrak jest wart 13 tys. zł i - zamiast pierwotnych 15 tys. zł na naprawę — zostawić poszkodowanego z 1/3 tej kwoty i nienaprawionym pojazdem. To początek pasma nadużyć, które w konsekwencji prowadzą do nieprawidłowości na rynku wtórnym.