W każdym razie, rzeczywiście tekst wzbudził spore emocje i wywołał wiele komentarzy, na które czuję się zobowiązany króciutko odpowiedzieć – bo to też obiecałem na początku przygody z money.pl. Jak to przy tego typu tekstach bywa, jednym się podobał, innym mniej, a jeszcze innym wcale. Jedni zarzucili mi intencje polityczne i takie poglądy, a drudzy skrajnie rozbieżne. Zarzutu upolitycznienia tekstu to zupełnie nie rozumiem, bo ja polityką się przecież nie zajmuję.
Mimowolnie mogła do tego przyczynić się Redakcja, opatrując go nadtytułem: POLITYKA, ale z polityki to tam było tylko to, że padło nazwisko premiera Morawieckiego. Ale, żeby była jasność, premierzy, niezależnie od swojej prowieniencji, w tych sprawach (dobrobyt, zarobki, itp. itd.) zachowują się zadziwiająco przewidywalnie, i zawsze mówią praktycznie to samo. Więc to nie wina Mateusza Morawieckiego, że akurat jest premierem; moja tym bardziej.
Inna grupa komentujących, tych krytycznych, bo ci są zawsze bardziej interesujący, zarzucała mi różne rzeczy: że nudne, że dyrdydamały, że "flaki z olejem", że jestem nieukiem… No cóż, Panie Marku, z czytaniem tego typu tekstów jest jak z piciem mleka. Jak nie smakuje, albo nieprzyzwyczajony organizm nie toleruje niektórych jego składników – nie pij. A niektórzy, trochę masochistycznie, piją to mleko, a później biegają po mieście z transparentem: "Precz z krowami!". I ja tego zupełnie nie rozumiem, przecież wystarczy nie pić.
Ale wróćmy do tych pułapek budowania państwa dobrobytu i jak nieoczekiwanie mogą przeciąć się dwie diametralnie różne drogi. Otóż jest we Francji, na Lazurowym Wybrzeżu, willa Leopolda, uchodząca za najdroższy dom świata. Te określenia "willa" i "dom" mogą być trochę mylące, bo w istocie chodzi o 14 hektarową posiadłość, na której położony jest dwupiętrowy, niewyobrażalnie luksusowy pałac, o powierzchni kilkunastu tysięcy metrów kwadratowych, otoczony parkiem z drzewami cedrowymi, i tysiącami innych drzew i krzewów.
Rezydencja Leopolda wzięła swoją nazwę, nieoficjalną, bo oficjalna to Villa Les Cedres, od króla Belgów, Leopolda II, który na początku XX wieku kupił tę posiadłość dla swojej kochanki. Po śmierci króla przeszła ona w inne ręce (willa oczywiście, o kochance nic nie wiem), ale nie podupadła, wręcz przeciwnie, zyskała status najdroższej rezydencji świata (podobno w 2017 roku została wystawiona na sprzedaż za 350 milionów euro).
Dokładnie 22 lata temu, w 1997 roku, jej pozycja, jako najdroższej posiadłości świata, została poważnie zagrożona. Otóż opodal Willi Leopolda jest nieco skromniejsza, należąca do włoskiego rodu książęcego, rezydencja. Jak ona znalazła się w rękach tej włoskiej rodziny? Nie czas tu i pora się nad tym rozwodzić, trochę to ginie w mrokach historii, a i zainteresowani nie bardzo chcą o tym rozmawiać tłumacząc, że przed wiekami itd. itd.
W każdym razie, bez ryzyka popełnienia wielkiego błędu, można powiedzieć, że z pracy rąk dysponującej do rezydencji prawami księżniczki, podobnie jak jej antenatów, to ona się nie wzięła. Ot, tak ułożyła się trwająca wiekami historia akumulacji kapitału tej włoskiej rodziny książęcej.
I ta rezydencja ogromnie spodobała się jednemu z oligarchów rosyjskich, "pięciominutowemu miliarderowi", którego akumulacja kapitału trwała pięć minut właśnie, szczególnie w porównaniu z wiekami, jakie to zajęło włoskiej rodzinie książęcej, bo akurat, "trzeba trafu" (figura stylistyczna stosowana przez niektórych reżyserów filmowych, którzy nie wiedząc jak powiązać akcję, zdają się właśnie na przypadek – przypadkowe spotkanie bohaterów w miejscu odległym o pięć tysięcy mil od domu: no "trzeba trafu") stał przy Władimirze Putinie, gdy ten dzielił, rozdawał, powierzał, majątek, który cudem wpadł w ich ręce. Nie tak całkiem cudem, ale o tym nic nie będę pisał, bo to fantastycznie opisał i wyśpiewał Jacek Kaczmarski w piosence znanej pod dwoma tytułami: "Świadkowie" lub "Marynarka w angielską kratę" – gorąco polecam.
I ten oto "pięciominutowy miliarder" zapałał chęcią zakupu książęcej siedziby (takie transakcje były wówczas na porządku dziennym – tak transferowano "łatwe pieniądze" z Rosji) za wszelką cenę. Księżniczka, której bieżące dochody były mniej niż zadawalające (ot dłuższa przerwa w kumulacji kapitału, ale tego zakumulowanego było naprawdę dużo – to nie była jedyna jej rezydencja) pomimo tego wzdragała się na myśl o sprzedaży swojej siedziby rosyjskiemu nuworyszowi. No, chyba, że zapłaci 500 milionów euro – rzuciła cenę tak absurdalnie wysoką, zaporową, że nikt przy zdrowych zmysłach – jak jej się wydawało – takiej nie zapłaci. Nie znała fantazji Rosjan.
Dalej poszło już szybko. Rosjanin, zgodnie z obowiązującym prawem, wpłacił 10 proc. wartości nieruchomości (50 mln euro), tytułem bezzwrotnej zaliczki i ruszyły formalności administracyjne i prawne. Tyle tylko, że w kilka tygodni po podpisaniu pierwszych dokumentów i wpłacie zaliczki … wybuchł kryzys, nazwany później rosyjskim.
Rosyjski "pięciominutowy miliarder" nie tylko przestał być miliarderem, ale w ogóle zniknął. Do transakcji nie doszło, ale – jako się rzekło – zaliczka była bezzwrotna i pozostała w rękach włoskiej księżniczki, która miała teraz i siedzibę i 50 mln euro, które niejako spadły jej z nieba. Ot, taka forma szybkiego transferu akumulacji kapitału.
A my? I jako Państwo, i jako państwo Kowalscy, Kwiatkowscy, Krupa, nie mamy wielowiekowej akumulacji kapitału, której metody giną w mrokach historii, nasza historia sprawiła inaczej – a szkoda; ani nie mamy Władimira Putina i metody na "marynarkę w angielską kratę" i "pięciominutowych miliarderów" – to nie szkoda.
Czy to oznacza, że jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? Wcale nie. Co kraj to inna droga do dobrobytu, inna, autorska metoda. Jednym idzie to lepiej i szybciej, innym gorzej. Nam wcale nie najgorzej zresztą. Cała nadzieja w młodych, że coś wymyślą. Oni nie chcą się już koncentrować na budowaniu drugiej Japonii, Irlandii – bo to już przerabialiśmy i słabo wyszło, czy wymyślaniu polskiej Nokii – bo wiadomo jak to się skończyło, ale niech myślą. Sky is the limit.