Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Spójrzmy na ten "uroczy" łańcuszek. Dostawca treści przekazuje do Google niewłaściwe dane o kursie złotego. Google je prezentuje. Politycy i publicyści zaczynają na bazie fałszywych danych wyciągać wnioski na temat polskiej państwowości. Znany youtuber straszy wojną. Minister finansów uspokaja - mówi, że to tylko błąd.
A następnego dnia rano Polska Agencja Prasowa robi depeszę na bazie nieprawdziwych danych, wskazując, że złoty się we wtorek umocnił o kilkadziesiąt proc. względem euro, mimo że to nieprawda. W efekcie fałszywa informacja robi kolejne okrążenie, bo depesza zostaje opublikowana przez wiele portali internetowych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wszystko może, za nic nie odpowiada
O sprawie błędnego wyświetlania kursów walut napisano już wiele. Ba, moje koleżanki i koledzy z redakcji Money.pl rozłożyli tę kwestię na czynniki pierwsze. Pozwólcie więc, że skupię się na dwóch kwestiach, które dotychczas wybrzmiały słabiej.
Pierwsza to kwestia odpowiedzialności Google, a mówiąc szerzej - tzw. big techów.
Wczoraj wieczorem wszyscy pisali o "błędzie Google'a". Dziś coraz częściej widzę wyjaśnienia, że Google nie odpowiada za to, co się stało, bo ma "wyłączenie odpowiedzialności". Fakt, ma. Można nawet po wpisaniu kilku magicznych zaklęć w wyszukiwarkę i trafieniu w odpowiednią zakładkę przeczytać ciężkostrawną, długą informację o tym, czym to "wyłączenie odpowiedzialności" jest.
W skrócie: tak jest zbudowany ten cyfrowy system, że globalni giganci cyfrowi niemal wszystko mogą i niemal za nic nie odpowiadają.
Google na swych stronach, w jednej z zakładek, informuje, że "wszelkie dane i informacje są prezentowane "w postaci, w jakiej są wyłącznie w celach informacyjnych i wyłącznie do użytku osobistego", a także że "Google nie może zagwarantować dokładności prezentowanych kursów walut".
Jest to logiczne: nie jest przecież tak, że pracownik Google'a ślęczy nad ogromem danych spływających z całego świata i wpisuje do Excela, że złoty umocnił się względem euro o 0,2 proc. Każdy, kto ma odrobinę pojęcia o rzeczywistości i podstawach biznesu, wie, że Google po prostu kupuje usługę - dostarczanie danych - od innego podmiotu.
Tyle że to - moim zdaniem - niewiele zmienia. Fakt jest bowiem taki, że siła oddziaływania Google'a na to, co dzieje się nawet w dużych państwach, powoduje, że nie da się "wyłączyć odpowiedzialności" od błędów w prezentowaniu danych.
Jako społeczeństwo, które dużo daje Google'owi (pozycja rynkowa zależy przecież od użytkowników, choć wiem, że to w obecnych realiach skrajne uproszczenie, by nie rzec - naiwność), mamy prawo także dużo oczekiwać. Jakkolwiek więc na wypadek różnej maści procesów sądowych "wyłączenie odpowiedzialności" może być istotne, tak poza sądem - traci na znaczeniu.
Za skrajnie silną pozycją big techów musi iść także ich duża odpowiedzialność, w tym również odpowiedzialność za mniejszych partnerów biznesowych. Innymi słowy, mamy prawo oczekiwać od Google'a, by błędy z poniedziałkowego wieczoru się nie powtarzały. Dodajmy, że Ministerstwo Finansów wezwało firmę do złożenia wyjaśnień w tej sprawie.
Polityka i panika
Inna rzecz - i to moje drugie spostrzeżenie - że Google zrobił coś pożytecznego: udowodnił, jak wiele nierozsądnych i/lub nieodpowiedzialnych osób jest w polskim społeczeństwie. I to, niestety, na znaczących stanowiskach w państwie.
W poniedziałkowy wieczór widziałem na Twitterze wpisy co najmniej pięciu posłów, którzy wyciągali daleko idące wnioski o polskiej państwowości, a właściwie jej upadku, na podstawie fałszywych danych. Większość tych postów została już skasowana, a niektórzy zaczęli się tłumaczyć na zasadzie "może teraz tak nie było, ale przecież mogło być".
Niektórzy z nich, mam takie wrażenie, naprawdę uwierzyli, że polska waluta dramatycznie osłabła. Nie przyszło im na myśl, by sprawdzić tę informację w drugim źródle. Uznali, że skoro coś podano w Google’u, to na pewno tak jest.
Znany youtuber (acz niewarty zainteresowania) wywróżył już nawet Polsce udział w wojnie. On jednak, mam wrażenie, doskonale wiedział, że żadnego kryzysu nie ma. Po prostu zarabia na budowaniu nastroju paniki. Ludzie, którzy czytali te bzdury, mieli pełne prawo się bać.
W całej sprawie nie chodzi przecież o to, czy można było wymienić złoty na euro bądź dolara po kursie prezentowanym przez Google. Idzie o spokój obywateli, że w państwie wszystko funkcjonuje właściwie.
Gdy zaś z wielu źródeł, w tym od polityków, dowiadujemy się, że doszło do błyskawicznego załamania się polskiej waluty - mamy pełne prawo się bać. I to nie tylko o nasze portfele, lecz o nasze bezpieczeństwo.
Byłoby zatem dobrze, gdyby partyjniacy dali czasem na wstrzymanie, zanim wcisną przycisk "opublikuj". Rozumiem, że opozycja chce uderzać w rząd w każdy możliwy sposób, lecz są sytuacje, w których warto by się choć przez chwilę zastanowić, czy w ten sposób nie straszy się obywateli bez powodu.
Ale prędzej Google weźmie odpowiedzialność za prezentowane kursy walut niż polscy politycy nauczą się, że są sytuacje, gdy nie warto "robić polityki" w szkodliwy dla państwa sposób.
Patryk Słowik jest dziennikarzem Wirtualnej Polski
Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl