Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
W trwającej kampanii wyborczej politycy wszystkich opcji coś obiecują, nie wskazując przy tym odpowiednich źródeł finansowania. Co chwilę słyszymy albo o nowych wydatkach bez pokrycia, albo o cięciach podatków bez obniżania wydatków – często nawet bez wskazania szacowanego kosztu proponowanych rozwiązań dla finansów państwa. A przecież kampania wyborcza nie wkroczyła jeszcze w decydującą fazę. Należy więc zakładać, że wiele nowych postulatów dopiero padnie, choć lepiej nie mieć złudzeń, że będą one sensowniejsze od tych rzuconych do tej pory.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Budżet na 2024 r.
Pod koniec sierpnia rząd przedstawił projekt budżetu na przyszły rok. Nie jest to, wbrew mydleniu oczu przez Mateusza Morawieckiego, "bezpieczny" budżet. Deficyt samego budżetu państwa ma wynieść aż 164,8 mld zł, czyli 4,4 proc. PKB, albo aż 170 mld zł (4,5 proc. PKB), jeśli wziąć pod uwagę cały sektor instytucji rządowych i samorządowych (general government). Taki wynik plasuje Polskę w niechlubnej czołówce krajów z najwyższym deficytem w Unii Europejskiej, choć jeszcze nie na pierwszym miejscu.
Rząd próbuje relatywizować ten wynik, wskazując, że w 2009 r. deficyt sektora general government w Polsce wynosił 7,3 proc. PKB, a w 2010 r. – 7,5 proc. PKB. Wygodnie dla siebie nie podaje jednak, jak wyglądały wtedy finanse publiczne innych krajów Unii Europejskiej. W tamtym czasie przeciętny deficyt w państwach członkowskich UE wynosił 6% proc. PKB. W przyszłym roku, według prognozy Komisji Europejskiej, ma osiągnąć poziom 2,4 proc. PKB. Oznacza to, że na tle innych krajów UE polskie finanse publiczne są teraz – za sprawą polityki Prawa i Sprawiedliwości – w o wiele gorszej kondycji niż w latach 2009–2010.
Licznik obietnic wyborczych FOR i money.pl
Czy ten budżet, będący w istocie kukułczym jajem dla przyszłego rządu (niezależnie od tego, kto będzie u władzy), skłonił polityków do wycofania się przynajmniej z części zapowiedzi złożonych w trwającym od miesięcy festiwalu obietnic albo chociaż poszukania dla nich źródeł finansowania? Nie. Stąd pomysł na projekt Forum Obywatelskiego Rozwoju i money.pl, w ramach którego próbujemy z grubsza oszacować koszty obietnic wyborczych.
Pamiętajmy, że jeśli rzucone przez polityków obietnice zostaną wprowadzone w życie, to zapłacimy za nie my, podatnicy. Prawda jest bowiem taka, że pieniądze, które "dają" rządzący, pochodzą albo z podatków, albo z nowo zaciąganego długu, który oznacza wyższe podatki w przyszłości, albo z inflacji, która też jest formą podatku – i to najgorszą, bo to podatek ukryty, mniej przewidywalny i nakładany bez ustawy. Jest dokładnie tak, jak przyznał niedawno, śmiejąc się podatnikom w twarz, Jarosław Kaczyński: "Przecież to nie ja będę dawał".
Obietnice wyborcze - wpływ na deficyt
"Miliard tu, miliard tam i nagle okazuje się, że mówimy o poważnych pieniądzach" – co prawda amerykański senator Everett Dirksen nigdy tych przypisywanych mu słów nie wypowiedział, ale dobrze oddają one realia wydatkowania środków publicznych. W sumie po tym, jak w wyniku niefrasobliwej zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, który pomylił brutto z netto, koszt tzw. czternastek wzrósł o 9 mld zł, można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że w Polsce "poważne" pieniądze zaczynają się dopiero od dziesiątek miliardów.
W naszych szacunkach postanowiliśmy jednak zejść o jeden rząd wielkości niżej – do setek milionów złotych. Ale nie pochylamy się nad propozycjami wydatków czy cięć opiewających na kwoty kilku, kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu milionów złotych. To ledwie kropla w morzu państwowych wydatków, które łącznie przekraczają już półtora biliona złotych.
Do oszacowania kosztów obietnic stosujemy zróżnicowaną metodologię: w zależności od propozycji i dostępności danych opieramy się na wielkościach historycznych, próbujemy dokonać szacunków na podstawie statystyk albo przyjmujemy wielkości podawane w programach czy projektach ustaw, jeśli jesteśmy w stanie stwierdzić, że wartości podane w propozycjach legislacyjnych są obliczone rzetelnie. Za każdym razem staramy się opisać, w jaki sposób doszliśmy do wskazanego wyniku.
Punktem wyjścia jest deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych z projektu budżetu na 2024 r. W tym budżecie jest już np. "800 plus", dlatego w naszym liczniku bierzemy pod uwagę tylko propozycję zmian w tym programie – np. powrotu do "500 plus" (Konfederacja) albo ograniczenia "800 plus" tylko do pracujących (Trzecia Droga).
Badamy, w jaki sposób każda z obietnic wpłynęłaby na deficyt – propozycje nowych wydatków albo cięć podatków powiększają deficyt, a pomysły na cięcia wydatków albo podwyższenia podatków pomniejszają go. Patrzymy tylko na przyszły rok, ale trzeba być świadomym, że część obiecywanych wydatków może rosnąć w kolejnych latach.
W związku z tym, że projekt budżetu został przygotowany przez rząd PiS, zastosowaliśmy w przypadku tej partii nieco inne podejście niż w przypadku jej konkurentów. Podany w projekcie deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych jest prawdopodobnie mocno zaniżony i nie uwzględnia części zapowiadanych wydatków, które będą realizowane za pośrednictwem funduszy przy Banku Gospodarstwa Krajowego, na co wskazywał m.in. Sławomir Dudek w niedawnym felietonie dla money.pl.
Co więcej, w propozycji przyszłorocznego budżetu nie ma też np. dotacji dla TVP, która w ubiegłym roku wyniosła 2,7 mld zł, a chwilę po tym, jak wyszło na jaw, że zakłada się w nim wycofanie tzw. tarczy antyinflacyjnej, minister finansów Magdalena Rzeczkowska ogłosiła, że "fakt, że w projekcie ustawy budżetowej na 2024 r. nie ma zapisanej tarczy, nie oznacza, że jej nie będzie".
Tak więc projekt budżetu, jak przyznają już sami członkowie rządu, jest fikcją. Dlatego postanowiliśmy dodać kwoty, których naszym zdaniem w nim nie uwzględniono. Ponadto założyliśmy też, że w przypadku utrzymania się PiS przy władzy Polska nie otrzyma w przyszłym roku unijnego finansowania na Krajowy Plan Odbudowy.
Ile zapłacimy za obietnice polityków?
Choć Państwowa Komisja Wyborcza zarejestrowała 85 komitetów (przy czym część tylko do Senatu), to na wejście do Sejmu realną szansę ma tylko pięć – Koalicja Obywatelska, Konfederacja, Lewica, Prawo i Sprawiedliwość oraz Trzecia Droga. To ich obietnicom się przyjrzeliśmy. Przez najbliższe tygodnie będziemy też uważnie monitorować ich aktywność i szacować koszt kolejnych pomysłów.
Niestety nie mamy dobrej wiadomości dla wyborców, którzy chcieliby naprawdę bezpiecznych finansów publicznych. Nikt nie zaprząta sobie głowy tym, jak dewastujący wpływ na deficyt będą miały rzucane na prawo i na lewo postulaty. Nawet najtańszy program, zaprezentowany przez Koalicję Obywatelską, oznaczałby wzrost deficytu o niemal 90 mld zł (ponad 2 proc. PKB). Wprowadzenie go w życie oznaczałoby, że z deficytem zbliżającym się do 7 proc. PKB Polska byłaby niedoścignionym liderem w UE (w zajmujących obecnie ex aequo pierwsze miejsce Bułgarii i Słowacji przyszłoroczny deficyt ma według KE wynieść 4,8 proc. PKB).
Mamy nadzieję, że nasz projekt skłoni obywateli do przyjrzenia się bezrefleksyjnie składanym obietnicom wyborczym i zadawania pytań o źródła ich finansowania. Stabilność finansów publicznych to zbyt ważna sprawa, by pozwolić politykom na rzucanie obietnic bez pokrycia i oszukiwanie wyborców. Ważna też dla zwykłych ludzi, bo to od rozwoju polskiej gospodarki zależy zamożność Polek i Polaków. Choć na co dzień nie zaprzątamy sobie raczej głowy stanem finansów państwa, to ostatnie kilkadziesiąt miesięcy z bardzo wysoką inflacją przypomniało nam dobitnie, jak kończą się niekontrolowane eksperymenty z gospodarką.
Marcin Zieliński, główny ekonomista FOR