W obozie władzy rosną obawy, że kryzys frankowy, z którym dziś borykają się banki, rozleje się po gospodarce, jeśli linia orzecznicza pójdzie w kierunku "darmowego kredytu" - twierdzi w rozmowie z money.pl osoba z bliskiego otoczenia premiera, która zastrzega sobie anonimowość. Kilka banków nie udźwignie takich orzeczeń finansowo. Zagrożone upadłością instytucje trzeba będzie ratować. W najgorszym wypadku - mówi nasz rozmówca - trzeba byłoby na to wysupłać dziesiątki miliardów złotych z budżetu. A to w sytuacji, gdy potrzebujemy pieniędzy m.in. na obronność i walkę z kryzysem energetycznym, byłoby niezwykle trudne.
Zdaniem naszego rozmówcy wywołałoby to nie tylko kryzys fiskalny, ale także walutowy. Mielibyśmy do czynienia z wyprzedażą polskich papierów wartościowych przez inwestorów na skalę znacznie większą niż w ostatnim czasie. Konsekwencje mogłyby być dramatyczne: radykalnie wzrósłby nam koszt obsługi długu publicznego, a pożyczenie pieniędzy za granicą graniczyłoby z cudem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Niewykorzystane okazje
Dlaczego osoby z bliskiego otoczenia premiera kreślą katastroficzny scenariusz dopiero teraz? Przecież frankowa bomba tyka od blisko ośmiu lat. 15 stycznia 2015 r. (dzień ten nazywany jest "czarnym czwartkiem") frank szwajcarski umocnił się wobec złotego o kilkadziesiąt procent, a raty kredytobiorców walutowych wystrzeliły.
Niedługo po tym pojawiły się pomysły, by rozwiązać frankowy problem systemowo, np. przewalutować te kredyty na kredyty złotowe. M.in. w kampanii prezydenckiej w 2016 r. Andrzej Duda szedł do wyborów z obietnicą "ustawy frankowej". Bankowcy ostro skrytykowali tę inicjatywę. Sam rząd, choć teraz boi się o skutki wyroku TSUE, przez lata też nie chciał rozwiązać problemu.
Ostatecznie ustawa Andrzeja Dudy została porzucona, a problem pozostawiono do rozwiązania sądom. Efekt? Zdecydowana większość kredytobiorców wygrywa z bankami sprawy o unieważnienie umowy. Część frankowiczów zawiera co prawda ugody z bankami, które oferują takie rozwiązania, ale dla wielu osób bardziej kusząca jest droga sądowa - w ten sposób mogą ugrać więcej.
TSUE decyduje w sprawie frankowej
Nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być jeszcze gorzej. Kluczowy dla rozwoju najgorszego z możliwych scenariuszy będzie nadchodzący rok. Za kilka miesięcy zapadnie wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie C-520/21.
Przypomnijmy, że chodzi o sprawę, w której warszawski sąd zwrócił się do TSUE z tzw. pytaniem prejudycjalnym: czy w przypadku unieważnienia umowy kredytu ze względu na niedozwolone zapisy bankowi należy się wynagrodzenie za korzystanie z jego kapitału? Wyrok w tej sprawie może być drogowskazem dla sądów krajowych do orzekania w analogicznych przypadkach.
Jeśli wyrok TSUE będzie jednoznacznie wskazywał, że bankowi wynagrodzenie za pożyczony kapitał się nie należy, to będzie bombą atomową. W takiej sytuacji banki musiałyby zawiązać gigantyczne rezerwy - ostrzega nasz rozmówca.
Komisja Nadzoru Finansowego oszacowała, że realizacja tego scenariusza będzie kosztować banki 100 mld zł.
W trakcie kilkugodzinnej rozprawy przed luksemburskim trybunałem, która odbyła się 12 października tego roku, strony prezentowały swoje stanowiska. Banki w obronę wziął przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, który do postępowania przystąpił w ostatniej chwili. Na przekonanie sędziów miał zaledwie kwadrans. Mówił po polsku, a tłumaczenie na język angielski było dalekie od ideału. Ze względów formalnych europejski sąd odrzucił pisemne stanowisko nadzorcy.
Po stronie konsumentów opowiedział się natomiast polski rząd, prokuratura, Rzecznik Finansowy oraz Komisja Europejska, która, zdaniem naszego rozmówcy z bliskiego otoczenia premiera, zaprezentowała najbardziej radykalne stanowisko.
Przyszłość gospodarki w rękach sędziów
Czy obawy są uzasadnione? O to zapytaliśmy ekspertów.
- Za wcześnie, by przesądzać w sprawie, w której nie zapadł jeszcze werdykt TSUE. Wyrok może okazać się niejednoznaczny i wtedy bardzo ważne będzie orzecznictwo sądów krajowych. Od kilku lat los banków i frankowiczów znajduje się w rękach sędziów. Wyroki jakie są, każdy widzi - mówi money.pl Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista Banku Pekao, drugiego w Polsce pod względem wielkości, który ma jednak niewielki portfel kredytów frankowych.
Zdaniem Ernesta Pytlarczyka scenariusz, w którym niekorzystny wyrok TSUE wywoła kryzys fiskalny i walutowy, należy włożyć między bajki. Zaskoczenia pesymistycznym scenariuszem kreślonym przez osobę z otoczenia premiera nie ukrywa też kolejny nasz rozmówca.
- Zaskakujące, że te obawy pojawiły się właśnie teraz - stwierdza w rozmowie z money.pl Andrzej Powierża, analityk Domu Maklerskiego Citi Handlowego. Nie spodziewa on się, by przyszłoroczne orzeczenie TSUE okazało się przełomowym dla problemu frankowego. Podobnie jak przedmówca, analityk Citi Handlowego dopuszcza scenariusz, w którym sąd europejski pozostawi problem wynagrodzenia za korzystanie z kapitału w rękach sądów krajowych. Jeśli tak się stanie, sprawy będą toczyć się latami.
Linia orzecznicza w tym zakresie dopiero się kształtuje. Do tej pory nie słyszałem o wyroku, zasądzającym bankowi wynagrodzenie w określonej kwocie. Pojawiły się co prawda wstępne orzeczenia niewykluczające takiej możliwości, ale jak dotąd w nielicznych prawomocnie zakończonych procesach wygrali klienci - wskazuje analityk Citi Handlowego.
Banki okopują się rezerwami
Andrzej Powierża ma wątpliwości co do szacunków KNF, mówiących o kosztach dla sektora bankowego rzędu 100 mld zł.
- Gdyby wszyscy kredytobiorcy poszli do sądu przy dzisiejszym kursie franka szwajcarskiego, to koszt sektora byłby jeszcze większy niż oszacował nadzór. Jednak nie ma co tego zakładać. Część z tych osób decyduje się na ugodę, co jest trzy razy tańszym rozwiązaniem dla banków niż batalia sądowa. Ponadto jakaś cześć kredytobiorców zapewne nie podejmie żadnych działań. Tak jak nie wszyscy kredytobiorcy złotowi skorzystali z ustawowych wakacji kredytowych - sięgnęło po nie około dwie trzecie uprawnionych - porównuje analityk.
I szacuje, że problem frankowiczów będzie kosztować banki łącznie 70-80 mld zł. Jednak banki już utworzyły blisko 40 mld zł rezerw na sprawy frankowe, czyli są mniej więcej w połowie drogi do celu.
Na jednych bankach spoczywa mniejsze ryzyko frankowe, a na innych - większe.
Szczęśliwie banki z największym udziałem kredytów frankowych, Millennium i mBank, to niekwestionowani liderzy polskiej bankowości detalicznej, banki nowoczesne i wysoko zyskowne. W normalnych warunkach rynkowych pozyskanie przez nie kapitału potrzebnego na rozwiązanie problemu frankowego nie byłoby trudne - mówi analityk Citi Handlowego.
Problemy się spiętrzyły
Jednak problem jest bardziej złożony. Andrzej Powierża uważa, że kredyty frankowe to tylko jeden z twardych orzechów do zgryzienia. Innym jest wzrost rentowności polskich obligacji rządowych. Z tego powodu, licząc od czerwca ubiegłego roku do czerwca tego roku, kapitały ośmiu największych banków giełdowych spadły o ponad 13 mld zł.
Na tym nie koniec. Przed nami spowolnienie gospodarcze, a może nawet recesja, co oznacza konieczność podnoszenia przez banki rezerw na niespłacane kredyty. Do tego dochodzą ustawowe wakacje kredytowe, które kosztowały sektor ok. 15 mld zł. I tu dochodzimy do sedna problemów.
- W Polsce sektor obarczany jest wieloma dodatkowymi kosztami, które zmniejszają zyski banków, takimi jak podatek bankowy, składki na Fundusz Wsparcia Kredytobiorców, teraz - wakacje kredytowe. W takich warunkach sektor ma mocno ograniczoną zdolność pozyskania finansowania od inwestorów - ocenia sytuację Powierża.
Więcej optymizmu przemawia przez Ernesta Pytlarczyka.
Pomimo wyzwań, polski sektor bankowy jest bardzo silny i rentowny. Owszem, sprawa frankowa jest dużym wyzwaniem dla kapitałów banków. Niewykluczone, że niektóre banki będą musiały zawiązać dodatkowe rezerwy na ryzyko frankowe. Nawet jeśli z tego powodu wystąpią w przypadku niektórych banków niedobory kapitałowe, to w pierwszej kolejności powinni je uzupełnić główni akcjonariusze tych banków, a nie państwo - podkreśla ekonomista Pekao.
I dodaje, że procesem przymusowej restrukturyzacji objęto te instytucje finansowe, które nie zostały dokapitalizowane przez właścicieli pomimo takiej konieczności. Mowa o Getinie. Ratowanie banku Leszka Czarneckiego przed bankructwem kosztowało 10 mld zł. Gdyby pozwolono mu upaść, byłoby to kilka razy tyle.
Poza tym przymusowa restrukturyzacja nie leży w interesie kredytobiorców walutowych. Frankowicze Getinu zostali na lodzie. Nadal muszą spłacać kredyty, a na ugodę raczej nie mają co liczyć, bo bankowi brakuje środków, które mógłby przeznaczyć na ten cel. Pod znakiem zapytania stają sprawy sądowe.
Karolina Wysota, dziennikarka money.pl
Jeśli chcesz być na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami ekonomicznymi i biznesowymi, skorzystaj z naszego Chatbota, klikając tutaj.