Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Koniec drugiej tury wyborów parlamentarnych (to nie moje określenie tylko Platformy Obywatelskiej) i pora na podsumowania. Teoretycznie powinno to być podsumowanie ekonomiczno-gospodarczej, ale o tym poniżej. Na początku wypowiem się nie jako analityk rynków finansowych, a jako obywatel. Obywatel, który ma serce zdecydowanie nie po prawej stronie, więc zachwycony wynikiem wyborów być nie może.
Okazało się, że afery, wręcz miejscami kradzieże i odebranie mediów publicznych, w niczym nie zaszkodziło Prawu i Sprawiedliwości.
Ekscytującym się tym, że odległość między KO i PiS się zmniejszyła, polecałbym szklankę zimnej wody. Niektórzy bardziej zapalczywi (i bardzo znani) przeciwnicy PiS wieszczyli temu ugrupowaniu wynik nawet w okolicy 20 proc. Naprawdę warto zachować umiar w oczekiwaniach.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nawiasem mówiąc, od początku kręciłem z niedowierzaniem głową, słysząc/czytając wynurzenia niektórych polityków mówiących o katastrofalnych prognozach dla PiS.
Zdecydowanie prowadziło to do osłabienia chęci do głosowania – przecież i tak wygrają. To jest jeden z powodów takiego, a nie innego wyniku. Uprzedzam, że bazuję na danych z exit polls, a one – jak pokazuje przykład Rzeszowa – mogą znacznie odbiegać o rzeczywistych wyników.
Pozostałe powody to: frekwencja, 100 konkretów na 100 dni, 5 proc. VAT na żywność i słaba kampania wyborcza. Frekwencja była o 6 punktów proc. niższa od tej z 2018 roku i od ponad 20 punktów proc. niższa od wyborów parlamentarnych. Do wyborów poszło ok. 6 milionów wyborców mniej niż w październiku 2023 roku.
Przede wszystkim nie poszli młodzi ludzie. Pozostawiam politologom wyjaśniania tej sprawy. Ja tylko powiem, że winna z pewnością była słaba, wręcz mdła, kampania wyborcza. Mam wrażenie, że wyborcy nie dowiedzieli się, dlaczego te wybory są takie ważne (a przecież takie właśnie są). Nawet ja, zwierzę polityczne, nie słuchałem kampanijnych wystąpień, ograniczając się do medialnych skrótów.
Dwa pozostałe powody takich wyników wyborów to 100 konkretów na 100 dni i 5 proc. VAT na żywność.
Lista konkretów od początku była niewiarygodna, co mnie osobiście podnosiło brwi ze zdumienia. Rozumiałbym, że to ambitny plan na kadencję, ale na sto dni? Na domiar złego premier Donald Tusk w swoim expose powtórzył, że bierze za tę listę odpowiedzialność (wiedząc już, że mówi w imieniu koalicji, a nie tylko PO), co wielu publicystów mu teraz wyciąga.
Nie można było oczekiwać, że nawet mała część konkretów zostanie zrealizowana, ale wielu wyborców zapewne przyzwyczaiło się do na przykład 60 tys. kwoty wolnej od podatku czy do "tańszego" paliwa, które drożeje.
Polityczne seppuku
Jeśli ktoś miał problem z wyborem partii, na którą chce głosować, to ten element mógł przeważyć. Podobnie jak to, że rząd postanowił nie przedłużać zerowego podatku VAT na żywność i wrócić do przedpandemicznego poziomu 5 proc.
Gospodarczo taka decyzja oczywiście się broniła (2,5-3 mld zł kwartalnie do budżetu), a przecież budżet potrzebuje pieniędzy na liczne wydatki. Jednak podnoszenie VAT na siedem dni przed wyborami to było polityczne seppuku, a z całą pewnością (bez względu na realny poziom cen) było to danie broni do rąk opozycji.
No dobrze, wyzłośliwiłem się jako obywatel, więc teraz jako analityk.
Symboliczne ruchy walut
Przede wszystkim zaznaczyć trzeba, że rynek walutowy nie zareagował na wyniki wyborów. Kursy walut zmieniały się symbolicznie. To była bardzo racjonalna reakcja, bo przecież patrząc niejako od góry wybory niczego nie zmieniły – wyniki były prawie takie same jak w wyniku wyborów parlamentarnych. Na GPW od początku sesji indeksy rosły, ale według mnie nie miało to nic wspólnego z wynikiem wyborów. Jeśli z zewnątrz nie przyjdzie jakiś szok, to szczyt na przykład na WIG20 będzie dużo, dużo wyżej.
Będzie co dzielić
Przed południem 8 kwietnia nie wiedziałem jeszcze, jak ułoży się władza w sejmikach wojewódzkich i w gminach, a przecież to będzie miało duży wpływ na życie mieszkańców.
Teoretycznie rządząca koalicja chce takiego podziału środków, który nie miałby nic wspólnego z politycznym poparciem w regionie, ale mam duże wątpliwości, czy tę tezę da się w pełni wcielić w życie.
Rządzący zawsze mają większą chęć do lokowania np. inwestycji tam, gdzie mają największe poparcie. A przecież będzie co dzielić, jeśli pamięta się o 600 mld zł z KPO i innych funduszach unijnych.
Zdecydowana przewaga rządzącej koalicji w dużych miastach powoduje, że siła samorządów będzie bardzo duża. Ma to olbrzymie znaczenie dla nas wszystkich, bo przecież lata władzy PiS pozbawiły samorządy potężnych pieniędzy. Teoretycznie nas, indywidualnie, to cieszyło (30 tys. zł kwota wolna od podatku, pierwszy próg PIT obniżony z 17 na 12 proc.).
Ale samorządy otrzymują blisko 50 proc. wpływów z PIT, więc inwestycje w gminach drastycznie się zmniejszały, o ile nie miały one grantów/subwencji z rządu, a one były zdecydowanie mniejsze od przekazywanych samorządom zadań.
Słyszy się, że samorządy będą naciskały na zmianę sposobu finansowania. Przed wyborami prezydent Rafał Trzaskowski mówił o tym, sygnalizując, że on preferuje system dochodowy.
Ministerstwo Finansów już zaproponowało trzy wersje nowego systemu. Ten preferowany – przez np. Trzaskowskiego – polega na ustaleniu dochodów samorządów z tytułu udziału w PIT i CIT jako pewien procent od dochodów podatników. Od dochodów, a nie od podatku PIT, czyli zmiany skali podatkowej nie uderzałyby w samorządy.
Najważniejsze staje się wiec wypracowanie i przyjęcie przez Sejm tego nowego systemu finansowania samorządów. Im szybciej taki nowy system powstanie, tym lepiej, bo przecież pieniądze na inwestycje będą bardzo potrzebne, a ona mocno ruszą najpóźniej od trzeciego kwartału 2024 roku.
Piotr Kuczyński, analityk domu inwestycyjnego Xelion