Właściwie dzień w dzień poznajemy nazwiska członków kolejnych rad nadzorczych kontrolowanych przez państwo spółek. Nie ma dnia bez medialnej giełdy nazwisk: kto obejmie prezesurę w Orlenie, kto w PGE, a kto w Totalizatorze Sportowym. Zapowiadanych konkursów jak nie było, tak nie ma.
A ja jednocześnie i mam pretensje do rządzących, i trochę ich rozgrzeszam.
Wszyscy zgodni
Zacznijmy od tego, co obiecywano przed wyborami. Koalicja Obywatelska w jednym ze swoich konkretów wskazała:
W spółkach z udziałem Skarbu Państwa zwolnimy wszystkich członków rad nadzorczych i zarządów. Przeprowadzimy nowy nabór w transparentnych konkursach, w których decydować będą kompetencje a nie znajomości rodzinne i partyjne.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Trzecia Droga złożyła podobną deklarację. Jako "wspólną sprawę" Polski 2050 i Polskiego Stronnictwa Ludowego – i to pierwszą ze wszystkich – wskazano "odwołanie ze spółek Skarbu Państwa partyjnych nominatów i zastąpienie ich fachowcami zdolnymi do sprawnego zarządzania naszym wspólnym majątkiem".
Lewica deklarowała zaś "zakończenie karuzeli tłustych kotów w spółkach Skarbu Państwa". I obiecała, że powstanie Rada Kompetencyjna, której skład wspólnie ukształtują partnerzy społeczni, rządzący i opozycja.
"Rada będzie przeprowadzać uczciwy, otwarty nabór w formie konkursów na najważniejsze stanowiska w spółkach i kontrolować jakość zarządzania. Pozwoli to ustabilizować strategię przedsiębiorstw i umocnić zaufanie do własności publicznej" - deklarowała Lewica.
Czyli cztery partie tworzą koalicję rządową i wszystkie cztery deklarowały koniec z układami w spółkach kontrolowanych przez Skarb Państwa. Obiecywały fachowców, zamiast partyjnych nominatów. I to – w wypadku KO wprost, a pozostałych partii w dorozumiany sposób – nie tylko na poziomie zarządów, lecz także rad nadzorczych.
Polityczne jarzmo
Pierwsze wybory – a jest ich już ponad setka, bo tyle osób dostało pozytywną opinię rady ds. spółek – pokazują, że przytłaczająca większość wskazanych do zasiadania w organach spółek osób to ludzie powiązani z partiami tworzącymi rządową koalicję.
Byli urzędnicy miejscy związani z Koalicją Obywatelską, były główny ekonomista tej formacji, eksperci współtworzący think-tank Polski 2050 i kandydaci, którzy nie uzyskali elekcji w ostatnich wyborach parlamentarnych, prawnicy powiązani z Lewicą. I, dla jasności, trochę osób, którym trudno przypisać polityczną afiliację. To oni będą rozdawać karty w państwowych spółkach.
Czy są ekspertami? Część z nich na pewno tak. Sam fakt powiązania z daną opcją polityczną nie oznacza przecież, że ktoś się nie nadaje do najważniejszych stanowisk w dużej spółce. Ale bądźmy szczerzy: nie o to chodziło w przedwyborczych obietnicach. Deklarowano, że spółki kontrolowane przez Skarb Państwa uwolnią się z jarzma politycznej kontroli. Inna rzecz, że deklarowano głupio.
Kontrola musi być
Dlaczego uważam, że głupio? Mrzonką bowiem są wiara i założenie, że największe spółki kontrolowane przez państwo mogą nie być kontrolowane przez polityków. To oczywiste, że gdy mamy Orlen, to w istotnej mierze realizuje on agendę narzuconą przez rząd.
Gdy mamy spółki energetyczne, to uzależnione one są od politycznych koncepcji władzy.
Przemysł zbrojeniowy? Nie żartujmy nawet. Czy ktokolwiek sądził, że nie będzie na nim swojej łapy trzymało państwo, którym zarządzają politycy?
Do decyzji rządzących oczywiście jest to, czy będą oni wywierali silniejszy wpływ na spółki czy słabszy. Prawo i Sprawiedliwość wywierało znaczny. Nowi rządzący, przynajmniej w deklaracjach, chcą pozwolić bądź co bądź podmiotom działającym na rynku na więcej swobody. Ale ta swoboda zawsze ma swoje granice.
Nie umiem więc się czepiać polityków, że wskazują do rad nadzorczych podmiotów kontrolowanych przez państwo ludzi, którzy dają gwarancję, że zastosują się do koleżeńskich rad premiera czy ministrów.
Prawdziwy test przyjdzie niebawem: gdy do obsadzenia będą stanowiska w spółkach z punktu widzenia państwa niekluczowych. Największe pretensje do Prawa i Sprawiedliwości mam nie o to, że partia politycznie kontrolowała Orlen, PGE czy KGHM, poprzez kierowanie tam swoich wiernych druhów.
Mam pretensje o to, że do jakichś nieistotnych, z całym szacunkiem, z państwowego punktu widzenia kopalni czy masarni wysyłano młodych działaczy zasłużonych w noszeniu teczek za politykami, a nie prawdziwych fachowców. Niektórzy z nich dorabiali sobie w kilku różnych radach nadzorczych, nie kojarząc tak naprawdę dobrze, w jakich spółkach formalnie bytują.
Czy tak samo będzie robiła obecna władza? Chcę wierzyć, że nie. Acz obawiam się, że pokusa będzie silna.
Żenada z pseudokonkursami
Grzechem, którego nie sposób wybaczyć, jest natomiast robienie sobie żartów z konkursów na ważne stanowiska państwowe.
Wolę sytuację, w której politycy wprost mówią, że szefem lub wiceszefem jakiegoś urzędu zostanie kumpel z partii, niżeli udawanie, że jest organizowany niezależny konkurs, w którym – a to przypadek – wygrywa właśnie kumpel z partii.
A z taką sytuacją mamy właśnie do czynienia w Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.
Ministerstwo Klimatu i Środowiska, którym kieruje wiceprzewodnicząca Polski 2050 Paulina Hennig-Kloska, ogłosiło, że rozstrzygnięto postępowanie konkursowe na stanowiska wiceprezesów funduszu. Wybrano trzy osoby. W tym dwie, które w ostatnich wyborach kandydowały z list Trzeciej Drogi.
Przypadek? No ja bym jednak powiedział: nie sądzę.
Takie działania obniżają morale wśród prawdziwych ekspertów oraz w szeroko pojętej administracji publicznej. Politycy wysyłają bowiem sygnał, że najważniejsze są znajomości i że nawet żadna procedura konkursowa w tym nie przeszkodzi. A to doświadczenie dla zwykłych ludzi, bez politycznych pleców, dojmujące.
Do dziś pamiętam jak wiele lat temu, już po studiach i z kilkuletnim doświadczeniem w pracy w kancelariach prawnych, chciałem pracować w publicznej instytucji. Stanowisko wręcz skrojone pode mnie. I przegrałem konkurs z panią, której jedynym doświadczeniem była praca w kiosku. Ale miała też atut: to samo nazwisko co kierowniczka działu, do którego prowadzono rekrutację.
I nie chodzi o to, że nie dostałem pracy – nie pierwszy i nie ostatni raz. Ale do dzisiaj pamiętam właśnie ten przypadek. I do dzisiaj mi przykro, że w taki sposób potraktowano kilkanaście osób liczących na zatrudnienie, choć w rzeczywistości konkurs był rozstrzygnięty, zanim się zaczął.
Kiepska linia obrony
Gdzieniegdzie dostrzegam argumenty zagorzałych obrońców nowej władzy, którzy mają kilka pomysłów na wykazanie, że tacy jak ja się jedynie czepiają.
Pierwsza koncepcja: trzeba najpierw posprzątać w spółkach, a dopiero później powoła się fachowców.
Generalnie nie wiem, dlaczego lepsi w sprzątaniu mieliby być znajomi polityków niżeli specjaliści od zarządzania spółkami, ale przyjmijmy, że tak jest. Czy w takim razie jednak w toku kampanii wyborczej nie należało tego wprost zakomunikować? Dziwnym trafem partie obiecywały odpartyjnianie i odpolitycznianie spółek kontrolowanych przez Skarb Państwa nie za iks miesięcy, tylko od razu po przejęciu władzy.
Kolejny argument: do rad nadzorczych być może idą ludzie po kluczu politycznym, ale do zarządów będą już apolityczni eksperci.
Ale znów: może w takim razie nie należało obiecywać, że apolityczni fachowcy trafią także do rad nadzorczych? Co więcej, w mediach w najlepsze zorganizowano już giełdę nazwisk na stanowiska prezesów kluczowych spółek. I to nie tak, że dziennikarze sobie wymyślają, że pan iks będzie prezesem jednej spółki, a pani Y – drugiej. To politycy o tym opowiadają – chcąc niektóre kandydatury wzmocnić, a inne "spalić".
Dziwnym trafem nie ma giełdy nazwisk, kto trafi do komisji konkursowych – bo, jak rozumiem, nie będą nimi rady nadzorcze, w których zasiądą ludzie powiązani z politykami? Nie ma też rozważań, jakie dokładnie będą kryteria konkursowe. Jakoś wszyscy rozmawiają o nazwiskach przyszłych menedżerów. I, dla jasności, nie robią tego bez powodu.
Krótkie nogi kłamstwa
Powtórzę: nie oburza mnie to, że rządzący będą chcieli mieć przełożenie na funkcjonowanie kilkunastu, być może kilkudziesięciu kluczowych z punktu widzenia interesów państwa spółek. Byliby nierozsądni, gdyby postanowili postawić mur pomiędzy władzą polityczną a spółkami, które kontroluje Skarb Państwa.
Państwo ma w tych spółkach decydujący głos przecież nie po to, aby nie mieć wpływu na podejmowane decyzje.
Tyle że trzeba było nie udawać, nie obiecywać, nie twierdzić, że w każdej jednej spółce, każde jedno istotne stanowisko będzie spoza politycznego klucza. Trzeba było mówić szczerze: że będzie lepiej niż za poprzedników, ale to nie tak, że nowa władza pozbędzie się wszystkich fruktów.
Tymczasem szybko się okazało, że politycy najzwyczajniej w świecie nie mówili prawdy.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski