W ostatnich latach tureckie seriale cieszą się w Polsce dużą popularnością. Za szczególnego rodzaju serial można uznać także trwającą w Turcji od lat walkę z wysoką inflacją. Tym bardziej, że – jak przystało na "horror ekonomiczny" – w tej historii nie brakuje zaskakujących zwrotów akcji.
W przeciwieństwie do miłosnych historii osmańskich władców z tego, co aktualnie dzieje się nad Bosforem, wyciągnąć można bardzo istotne wnioski także dla innych państw.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Inflacja w Turcji – szczyty i płaskowyże
Zacznijmy od liczb. We wrześniu inflacja w Turcji wyniosła 61,53 proc. w ujęciu rocznym wobec 58,9 proc. odnotowanych w sierpniu.
Inflacyjne minimum udało się wyznaczyć w czerwcu, na – i tak gigantycznym z punktu widzenia większości świata – poziomie 38,21 proc. Obecna inflacja stanowi dwie trzecie maksimum odnotowanego przed rokiem.
O przyczynach tureckiej inflacji można napisać solidną książkę, szczególnie gdyby chciało się objąć (niewidoczny na wykresie przez brak łatwo dostępnych danych na stronie TurkStat.gov.tr) poprzedni epizod gigantycznej inflacji, sięgający jeszcze lat 90. i wcześniej.
Inflacja to jeden z głównych problemów tureckiej gospodarki, a to, co w Turcji nazwać można było relatywnie niskim tempem wzrostu cen, na Zachodzie uchodziłoby za katastrofę. Dość powiedzieć, że cel inflacyjny tureckiego banku centralnego to 5 proc. w skali roku (od 2012 r., wcześniej był wyższy, dekadę wcześniej sięgał nawet 35 proc., gdy kraj wychodził z poprzedniej mega inflacji).
To cel przynajmniej dwukrotnie wyższy niż w większości rozwiniętych państw (w Polsce to 2,5 proc.), a i tak od momentu jego przyjęcia inflacja w Turcji nigdy nie spadła poniżej 6 proc.
Obecnie wzrost cen rzędu 5 proc. jest notowany, ale w ujęciu miesięcznym. Tylko we wrześniu ceny nad Bosforem wzrosły przeciętnie o tyle, o ile powinny wzrosnąć przez cały rok.
Monetarne szaleństwa prezydenta
Prezydent Recep Tayyip Erdogan przez lata znany był jako głosiciel skrajnie kontrowersyjnego poglądu ekonomicznego, według którego wysokie stopy procentowe są powodem inflacji, a nie – lekarstwem na nią.
Stopa procentowa jest przyczyną, inflacja jest skutkiem. Im niższa jest stopa procentowa, tym niższa będzie inflacja – wyjaśniał Erdogan w maju 2018 r. w wywiadzie dla Bloomberga.
Działo się to, gdy już mówiło się o wyraźnej przecenie tureckiej liry: od stycznia do maja 2018 r. straciła wobec dolara 20 proc. Jednak z dzisiejszej perspektywy ówczesny poziom kursu wręcz trudno zauważyć. W momencie, gdy turecki przywódca wykładał zachodnim dziennikarzom podstawy "erdoganomiki", dolar kosztował ok. 4,50 lir. Dziś amerykańska waluta kosztuje 27,5 lir, o ponad 500 proc. więcej.
Nominalne kursy walut nie mają oczywiście wielkiego znaczenia, ale w tym wypadku są pomocne i działają na wyobraźnię. Wyobraźmy sobie, że od dolara po 4,50 zł przechodzimy do dolara po 27,5 zł, a równocześnie władze (tak jak wielokrotnie w latach ubiegłych robił to Erdogan) namawiają do przechowywania oszczędności w krajowej walucie zamiast w euro czy dolarach.
Polityka vs ekonomia i nowa nadzieja z Ameryki
W ostatnich latach Turcja była klasycznym przykładem prymatu polityki nad ekonomią. Rządzący krajem od dwóch dekad Erdogan szykował się do wyborów, które wielu obserwatorów nazywało najważniejszymi od dziesiątek lat i jednymi z najważniejszych we współczesnym świecie, zważywszy na rolę Turcji choćby w wojnie Rosji z Ukrainą.
28 maja światowe media obiegło nagranie przedstawiające prezydenta Turcji rozdającego pieniądze ludziom zgromadzonym przed lokalem wyborczym. Wieczorem tego samego dnia jasne stało się, że Erdogan zachowa władzę na kolejnych pięć lat. Wraz z końcem kampanii wyborczej rozpoczął się natomiast zwrot w polityce gospodarczej.
Jedną z dwóch twarzy nowego rozdziału jest minister finansów Mehmet Şimşek. Mając poparcie prezydenta, drastycznie podniósł podatki, m.in. w tym VAT z 18 proc. do 20 proc., a także wiele innych danin, np. na paliwa. Głównym uzasadnieniem wcale nie było przyznanie się do błędnej polityki i kampanijnego rozdawnictwa, lecz konieczność walki ze skutkami trzęsienia ziemi, które pochłonęło życie 60 tys. osób i wyrządziło szkody opiewające na ponad 100 mld dol.
Nie ma natomiast mowy o zmianach strukturalnych, np. kwestii wieku emerytalnego, który nie dość, że w Turcji i tak był niski (58 lat dla kobiet, 60 dla mężczyzn), to na kilka miesięcy przed wyborami został zniesiony i zastąpiony stażem pracy.
Dużo dzieje się także na polu polityki monetarnej, gdzie doszło do kolejnej zmiany w fotelu prezesa banku centralnego. W przeciwieństwie do wielu państw (w tym Polski) w Turcji na stanowisku tym nie jest trudno o roszady – o mianowaniu i odwołaniu szefa władz monetarnych decyduje dekretami prezydent.
W efekcie Bankiem Centralnym Republiki Turcji od 2016 r. kierowało już pięć osób. Ostatnią z nich jest Hafize Gaye Erkan – pierwsza w historii kobieta na czele banku – która stery przejęła tuż po wyborach prezydenckich.
Erkan, z przeszłością zawodową m.in. w Goldman Sachs oraz First Republic (na marginesie: to jeden z amerykańskich banków, o los których świat drżał na początku tego roku), dokonała zwrotu w polityce monetarnej, w ramach której jeszcze na początku tego roku obniżano stopy procentowe. Rzecz jasna na ruch ten zgodę również wyrazić musiał prezydent, podobnie jak na włączenie do ekipy nowej prezes trzech wiceprezesów z zachodnim doświadczeniem (jeden pracował nawet w amerykańskiej Rezerwie Federalnej).
Już na pierwszym posiedzeniu z udziałem nowej prezes stopy procentowe w Turcji podniesiono z 8,5 proc. do 15 proc. Rynek oczekiwał większego wzrostu, więc nadzieje nie zostały w pełni spełnione, lecz odejście od ortodoksyjnych poglądów Erdogana stało się faktem. Na kolejnych posiedzeniach tureckie stopy szły w górę i obecnie sięgają 30 proc., a to najwyższy poziom od 20 lat.
Dodatkowo, poluzowano regulacje związane z maksymalnym pułapem odsetek, jakie banki mogą pobierać od klientów. Polityka okiełznania inflacji uderzy więc Turków po kieszeniach. Jednak brak walki ze wzrostem cen przyniósłby jeszcze gorsze skutki.
Testem dla nowej ekipy kierującej gospodarką i samego prezydenta będą wybory lokalne, które w Turcji odbędą się 31 marca 2024 r. – zarówno jeśli mowa o poparciu społecznym, jak i o wytrwaniu w tym, by tuż przed wyborami nie obniżyć podatków czy stóp procentowych.
Drugą Turcją (na razie) być nie warto
Podniesienie podatków i stóp procentowych w Turcji to ważny dowód na to, że na dłuższą metę nawet uchodzący za silnych politycy nie są w stanie bezkarnie naginać zasad rządzących gospodarką. Efekty tych działań są bolesne, ale konieczne dla przywrócenia elementarnej równowagi w kraju, którego waluta przez lata traciła na wartości.
Co więcej, efektów tych nie zobaczymy od razu: szacuje się, że polityka monetarna w pełni przekłada się na gospodarkę w ciągu kilku kwartałów. Do pewnego momentu skutki inflacji można próbować zasypywać kolejnymi porcjami pieniądza, w tym wtłaczanymi bezpośrednio do portfeli obywateli.
Metoda "klin klinem" nie może działać wiecznie, a im dłużej odsuwane są konieczne reformy, tym większy rachunek zapłaci za nie społeczeństwo.
Jeżeli Turcji uda się wyjść ze złego położenia, w które gospodarkę tego kraju wpędziła błędna polityka, wówczas będzie mogła stanowić pozytywny przykład dla państw borykającymi się z podobnymi problemami. Zadanie to będzie jednak trudne, a jego realizacja długotrwała.
Obecnie w podręcznikach do ekonomii Turcja ma zagwarantowane miejsce jedynie wśród przykładów negatywnych.
Michał Żuławiński, Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych