- Okres relatywnie szybkiego rozwoju Niemiec wynikał z połączenia kompetencji i szczęścia - mówi Wolfgang Munchau.
- Wskazuje, że parasol ochronny USA to dla Niemiec jedno ze źródeł stabilności geopolitycznej. - Niemcy wydawały na obronę narodową niewiele ponad 1 proc. PKB - przypomina.
- Tłumaczy, że tym, co odróżnia dzisiejsze położenie Niemiec od ówczesnego, jest technologia.
- - Największa wartość dodana w samochodach elektrycznych pochodzi z oprogramowania, z usług - podkreśla.
- - Nie zdziwiłbym się, gdyby w przyszłości Volkswagen stał się partnerem jakiegoś chińskiego giganta - mówi nasz rozmówca.
Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Na przełomie XX i XXI w. Niemcy były określane mianem "chorego człowieka Europy". Zdołały jednak stanąć na nogi i przez kolejnych kilkanaście lat rozwijały się szybciej niż inne duże gospodarki strefy euro. Od kilku lat jednak znów kuleją. Podczas gdy gospodarka Francji, która również nie jest tygrysem, jest dziś o około 4 proc. większa niż na koniec 2019 r., gospodarka Niemiec w ogóle nie urosła. Co poszło nie tak?
Wolfgang Munchau, publicysta ekonomiczny, współzałożyciel i dyrektor Eurointelligence: Okres relatywnie szybkiego rozwoju Niemiec wynikał z połączenia kompetencji i szczęścia. Mówiąc o kompetencjach, mam na myśli reformy, które poprawiły konkurencyjność najważniejszych gałęzi niemieckiego przemysłu: motoryzacyjnej, chemicznej i maszynowej. W pierwszych latach XXI w. rozpoczęły się zmiany regulacji rynku pracy, które poskutkowały tym, że płace w Niemczech rosły wolniej niż średnio w strefie euro. Na to nałożyła się rewolucja w łańcuchach dostaw, która wynikała m.in. z rozszerzenia UE o 10 państw Europy Środkowo-Wschodniej. Niemieckie firmy przeniosły część swojej produkcji do tych krajów, ale też do Azji. Jednocześnie te przedsiębiorstwa wyspecjalizowały się w strategii just-in-time (zarządzanie zapasami pozwalające zmniejszyć koszty - przyp. red.), stając się mistrzami świata w zarządzaniu zapasami. To był kolejny czynnik budujący ich konkurencyjność.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności była właśnie globalizacja, zanik barier w handlu międzynarodowym i przepływach kapitału?
Nie tylko. Szczęściem był też brak poważnych szoków podażowych w tym czasie oraz stabilność geopolityczna. To ona pozwoliła Niemcom korzystać z taniego gazu z Rosji. Decyzja polityczna, aby wygaszać energetykę jądrową zapadła już na początku stulecia. To był sukces Zielonych, którzy współtworzyli rządy Gerharda Schroedera. Aby energia elektryczna dla niemieckich firm nie podrożała, trzeba było zastąpić atom innym źródłem. Wybór padł na Rosję, z której przywódcą Władimirem Putinem Schroeder nawiązał bliskie stosunki. Kanclerz Angela Merkel jeszcze to wygaszanie atomu przyspieszyła, zwiększając uzależnienie Niemiec od rosyjskiego gazu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Z perspektywy Niemiec korzystny okazał się też kryzys zadłużeniowy na południu strefy euro. Jego konsekwencją było osłabienie euro. Zwykle w parze z tym zjawiskiem idzie wzrost inflacji (co zwiększa realny kurs waluty - przyp. red.), ale ze względu na recesję w strefie euro ten efekt nie wystąpił. Niemcy doświadczyły więc osłabienia realnego kursu walutowego o około 15-20 proc., co miało duży wpływ na konkurencyjność tamtejszego przemysłu.
Usłyszałem niedawno, że niemiecki model gospodarczy opierał się na trzech filarach: taniej pracy z Europy Środkowo-Wschodniej i Azji, taniej energii z Rosji i tanim bezpieczeństwie, zapewnianym przez USA. To celna diagnoza?
Tak. Parasol ochronny USA to jedno ze źródeł stabilności geopolitycznej. Niemcy wydawały na obronę narodową niewiele ponad 1 proc. PKB, o połowę mniej niż zaleca się członkom NATO. Ta oszczędność to była dywidenda z pokoju, którą Niemcy mogły przeznaczyć na inne cele. Ale w ostatnich latach wszystkie te szczęśliwe okoliczności, jedna po drugiej, prysnęły. Globalizacja jest w odwrocie, ceny energii ostro wzrosły, narastają napięcia geopolityczne.
To, że globalny kontekst się zmieni, trudno było przewidzieć. Czy to oznacza, że niemieccy politycy nie popełnili żadnych błędów, nie można ich winić za dzisiejsze problemy Niemiec?
To nie tak. W mojej pierwszej książce (z 2006 r., wydana tylko po niemiecku) wskazywałem, że niemiecki model gospodarczy jest nie do utrzymania. Krytykowałem reformy Schroedera za to, że uzależniały Niemcy od przemysłu, a brak dywersyfikacji naraża gospodarkę na wstrząsy. Tak się właśnie stało, chociaż dużo później niż zakładałem. Oczywiście tych konkretnych szoków, które wystąpiły w ostatnich latach, nie dało się przewidzieć. Należało się jednak liczyć z tym, że szczęście nie będzie Niemcom wiecznie sprzyjało. Wyjątkiem jest może kwestia globalizacji, bo wiara w jej trwałość była dość powszechna.
Skoro Niemcom raz udało się przeprowadzić reformy, które poprawiły konkurencyjność gospodarki, może uda się to jeszcze raz?
Nie bardzo w to wierzę. Przypuszczam, że jeśli kanclerzem zostanie Friedrich Merz, będzie próbował podobnych reform, jak te sprzed 20 lat. Przypuszczalnie będzie starał się znów stłumić wzrost płac. Ale tym razem pomoże to w niewielkim stopniu. Tym, co odróżnia dzisiejsze położenie Niemiec od ówczesnego, jest technologia. Podam przykład. Wtedy Volkswagen produkował bardzo dobre samochody w porównaniu do konkurencji. Ale w produkcji samochodów elektrycznych Volkswagen nie jest liderem.
Europa została daleko w tyle za Chinami w produkcji baterii i dopiero zaczyna rozwijać oprogramowanie, a to ono jest kluczowe dla samochodów elektrycznych, zwłaszcza autonomicznych. Te zaległości trudno będzie odrobić, bo europejskie przepisy są wręcz wrogie wobec sztucznej inteligencji, która odgrywa coraz większą rolę w motoryzacji. Największa wartość dodana w samochodach elektrycznych pochodzi z oprogramowania, z usług.
Pod względem mechanicznym samochody elektryczne są mniej skomplikowane niż spalinowe, nie wymagają tej zaawansowanej inżynierii, w której dobre są niemieckie koncerny. Nawet jeśli udałoby im się obniżyć koszty produkcji, niewiele to da, skoro ich samochody nie będą miały żadnej przewagi nad chińskimi. Dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby w przyszłości Volkswagen stał się partnerem jakiegoś chińskiego giganta.
Niemcy muszą wymyślić swoją gospodarkę na nowo i zamiast tłumić płace, pozwolić na ich wzrost, żeby zwiększyć popyt wewnętrzny? A może rząd powinien porzucić przywiązanie do stabilnych finansów publicznych i zwiększyć wydatki inwestycyjne?
W mojej książce nie koncentruję się na rozwiązaniach, bardziej na diagnozie problemów. Nie chciałem, aby stała się kopią raportu Mario Draghiego, który zawiera wiele dobrych rekomendacji. Jest tam również mowa o potrzebie zwiększenia inwestycji publicznych w Europie. Natomiast nie mam przekonania, że to rozwiąże fundamentalny problem Niemiec, którym jest utrata połączenia ze światem cyfrowym. To zresztą dotyczy w pewnym stopniu całej Europy.
Rozwój technologii cyfrowych odbywa się głównie w Chinach i USA, a Europa zostaje w tyle. Dzisiaj niemieckie samochody są projektowane w Niemczech, ale produkowane w takich krajach, jak Polska, Czechy i Słowacja. Obawiam się, że w przyszłości rozwojem technologii i projektowaniem zajmowały będą się Chiny i USA, a Niemcy staną się dla nich tym, czym dzisiaj dla Niemiec jest Polska: poddostawcą i montownią.
Oczywiście, samochody będą nadal w Niemczech powstawały, ale w całym tym ekosystemie, który tworzą duże koncerny i setki mniejszych dostawców rozmaitych komponentów, będzie mniej pieniędzy.
Niemcy były jednym z pięciu państw UE, które nie poparły mocnej podwyżki unijnych ceł na import samochodów elektrycznych z Chin. Wydaje się, że Berlin nie chce psuć sobie stosunków z Pekinem i nie uważa, że Chiny stały się dla niego zagrożeniem. Czy niemiecki rząd wykazuje się znów naiwnością, tak jak w przypadku współpracy z Rosją?
Tak, przy czym skala współpracy z Chinami jest znacznie większa. Stosunki z Rosją sprowadzały się głównie do importu gazu. Tymczasem inwestycje niemieckich firm w Chinach są ogromne, a niektóre z nich, jak VW i Mercedes, 30-40 proc. sprzedaży osiągają właśnie w Państwie Środka. Nie mogą się stamtąd po prostu wycofać, bez spychania Niemiec w głęboką recesję.
Problem w tym, że niemieccy politycy, w tym Olaf Scholz, wciąż zachęcają firmy do inwestycji w Państwie Środka, ignorując ryzyko geopolityczne. Gdyby zaostrzył się spór między Chinami a Tajwanem, USA mogłyby wymagać od Europy ograniczenia współpracy z Chinami. UE trudno byłoby te żądania zignorować, że względu na to, że chroni ją amerykański parasol nuklearny. Krótko mówiąc, Olaf Scholz kontynuuje niemiecką tradycję, w której oddziela się biznes od polityki. To polityczny analfabetyzm.
Jeśli niemieccy politycy dojdą do tego, że zbyt silne powiązania z Chinami są ryzykowne, a jednocześnie tamtejsze firmy będą starały się utrzymać konkurencyjność, to może zaczną przenosić część produkcji do Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. To kraje sojusznicze, a jednocześnie wciąż tańsze niż Niemcy. To prawdopodobny scenariusz?
W dalszej perspektywie, pięciu a może nawet 10 lat, jest to całkiem prawdopodobne. Przebudowa łańcuchów dostaw to czasochłonny proces. Nie przeceniałbym jednak skali tego zjawiska. Obecność niemieckich firm w Chinach nie wynika tylko z tego, że produkcja tam jest tańsza. Drugim powodem, może nawet ważniejszym, jest to, że Chiny są ogromnym rynkiem zbytu.
Niemieckie koncerny mogą przenieść do Europy Środkowo-Wschodniej produkcję, którą kierują na rynki trzecie. Nie ruszą jednak z Chin produkcji przeznaczonej na tamtejszy rynek, który dla wielu z nich jest kluczowy. Przede wszystkim jednak, same zmiany w łańcuchach dostaw nie rozwiążą fundamentalnego problemu Niemiec: tego, że niemieckie firmy są wyspecjalizowane w technologiach z XX w.
Nie popada pan w nadmierny pesymizm? Niemcy wydają na badania i rozwój około 3 proc. PKB, są pod tym względem w unijnej czołówce. To nie wystarczy, aby zmodernizować gospodarkę?
Nie chodzi o to, ile niemieckie firmy wydają na badania i rozwój, tylko na co konkretnie te pieniądze idą. To są wciąż technologie i produkty, w których Niemcy straciły już przewagę. W pierwszych dwóch dekadach XXI wieku Niemcy i Chiny były komplementarne – Niemcy dostarczały Chinom maszyny, a Chiny produkowały dobra konsumpcyjne. Obecnie chińskie firmy budują własne maszyny i urządzenia, które często nie są gorsze od niemieckich. To zmniejsza zapotrzebowanie Chin na import z Niemiec, i stanowi dla niemieckich firm konkurencję na rynkach trzecich. Niemcy doświadczają tego, co Włochy przeżywały 20 lat temu, gdy ich sektor produkcyjny, którego mocną stroną było wzornictwo, znalazł się pod presją Chin. W rezultacie Niemcy, które kiedyś w handlu z Chinami miały nadwyżkę, dzisiaj mają deficyt.
Czy starzenie się ludności Niemiec jest ważną przyczyną stagnacji tamtejszej gospodarki? Powrót na ścieżkę wzrostu wymagałby znacznie szerszego otwarcia się na imigrację?
Zmiany demograficzne mają wyraźny wpływ na gospodarkę. Reformy z 2003 roku działały dobrze, ponieważ ludzie z pokolenia baby boomers, którzy mieli wtedy po 40-50 lat, mieli wysoką awersję do bezrobocia. Zgadzali się na umiarkowany wzrost płac w zamian za bezpieczeństwo zatrudnienia. Dzisiaj to nie działa. Firmy motoryzacyjne grożą zamykaniem fabryk, a jednocześnie płace w tej branży rosną w wysokim tempie. To wynika z niskiego na tle historycznym poziomu bezrobocia. W środowisku rosnących kosztów pracy i drogiej energii utrzymywać mogą się firmy wysoko wyspecjalizowane, dostarczające unikalnych lub luksusowych produktów. Ale to nie są tak duże rynki, jak te, na których działa VW i inne niemieckie koncerny.
Co dla niemieckiej gospodarki będzie oznaczał powrót Donalda Trumpa do Białego Domu?
Spodziewam się, że konieczny będzie wzrost niemieckich wydatków na obronność, bo Trump będzie na to naciskał. Duże znaczenie dla Niemiec będzie miała też polityka celna USA, ale jej efekty mogą być złożone. Trump zapowiada nałożenie 20-proc. cła na cały import. Jeśli to doprowadzi do umocnienia dolara wobec euro, to wpływ tych ceł na konkurencyjność europejskich produktów na amerykańskim rynku zostanie częściowo zneutralizowany. Z drugiej strony, Trump zapowiada jeszcze wyższe cła na towary z Chin. To może sprawić, że chińska waluta osłabi się wobec euro, co byłoby dla Europy niekorzystne.
Spodziewam się też, że cła zapowiadane przez Trumpa mogą skłonić niektóre niemieckie firmy do przeniesienia do USA części produkcji przeznaczonej na tamtejszy rynek. Stany Zjednoczone są dzisiaj największym importerem niemieckich towarów, wyprzedziły pod tym względem Chiny. Ale średnie firmy, które są kręgosłupem niemieckiej gospodarki, nie będą mogły tego zrobić. Może je czekać spadek rentowności, która już dziś nie jest wysoka. Pod tym względem Niemcy mają ostatnio pecha. Ważne dla nich rynki zbytu załamują się jeden po drugim jak kostki domina. Najpierw był brexit, potem Rosja, a teraz Chiny i USA.
Co czeka niemiecką gospodarkę w przewidywalnej przyszłości, czyli w najbliższych kilku latach?
Dezindustrializacja będzie postępowała, to jest długoterminowy trend. Po drodze będą oczywiście cykliczne wahania. Na pewno nowy, bardziej kompetentny rząd, będzie w stanie nieco poprawić koniunkturę nad Renem. Niemieckiej gospodarce dobrze zrobi ograniczenie biurokracji, poluzowanie niektórych przepisów. Dziś nie jest to kraj przyjazny dla biznesu, szczególnie tego nowoczesnego. Natomiast stare sposoby na poprawę konkurencyjności nie przyniosą dużych efektów. Ograniczenie wzrostu płac pomoże firmom nastawionym na eksport, ale zahamuje też wzrost konsumpcji. Jakimś rozwiązaniem jest poluzowanie reguł fiskalnych i zwiększenie wydatków publicznych, szczególnie inwestycyjnych. Ale znów, trudno mi sobie wyobrazić, aby to mogło w wystarczającym stopniu zmienić model gospodarczy Niemiec, który opiera się na XX-letnich technologiach i globalizacji.
***
Wolfgang Munchau jest publicystą i analitykiem gospodarczym, w latach 2003-2020 związany był z "Financial Times". Jest współzałożycielem i dyrektorem Eurointelligence, serwisu informacyjnego i analitycznego. Napisał kilka książek, ostatnio "Kaput: Koniec niemieckiego cudu gospodarczego". Jej polski przekład ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Prześwity.
Rozmawiał Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl