Krzysztof Majdan, money.pl: Mamy świeże dane, zaledwie z wczoraj. Średnie miesięczne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 6687,81 zł. Formalnie to wzrost o 14,5 proc. Tylko czy na pewno wzrost? Statystycznie człowiek i jego pies mają po trzy nogi.
Łukasz Kozłowski, główny ekonomista Federacji Przedsiębiorców Polskich: Realnie to nie jest wzrost. Jeśli weźmiemy pod uwagę inflację, która wedle najnowszych danych wyniosła w skali roku 17,2 proc., to tak naprawdę w ujęciu faktycznym przeciętne wynagrodzenie obniżyło się o prawie 3 proc. Niestety, ale od kilku miesięcy mamy do czynienia z taką sytuacją, w której nominalny wzrost płac nie dotrzymuje tempa wzrostowi cen.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czyli zarabiamy więcej, ale zarabiamy mniej.
Tylko na papierze więcej zarabiamy. To tak samo, jak z waloryzacją emerytur, która ma wynieść co najmniej 250 zł od przyszłego roku. To też jest w gruncie rzeczy rekompensata wzrostu cen i ona odpowiada waloryzacji na poziomie 30-40 zł w okresie, kiedy inflacja była dużo niższa.
Kolejny miesiąc się te wskaźniki rozjeżdżają. A przecież mieliśmy okresy, gdy były zaburzane jednorazowymi czy okresowymi premiami dla pracowników poszczególnych sektorów.
W pierwszej połowie roku mieliśmy do czynienia z taką sytuacją, że inflacja była zaskakująco wysoka, ale równocześnie zaskakująco wysokie było tempo wzrostu płac. Ta realna dynamika płac utrzymywała się na poziomie dodatnim. Natomiast od drugiej połowy tego roku sytuacja uległa odwróceniu, inflacja jest wyższa niż tempo wzrostu wynagrodzeń. Choć faktycznie, były przerwy, np. lipiec tego roku był wyjątkiem, wówczas skumulowała się wypłata premii w górnictwie i energetyce. Ale np. z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia we wrześniu, gdy nastąpiła wypłata różnego rodzaju dodatków do wynagrodzeń, która podbiła ten wskaźnik.
Jakkolwiek 14,5 proc. wzrostu wynagrodzeń to mniej niż inflacja, ale to i tak zaskakująco dobry wynik, analitycy prognozowali niższą dynamikę wzrostu płac na poziomie 13 proc., nie 14,5 proc. I tutaj też przyczyniły się do tego nie podniesienie na stałe poziomu wynagrodzeń, ale wypłaty różnego rodzaju dodatków, już nie w górnictwie czy energetyce, ale w innych działach gospodarki związanych z handlem czy przemysłem.
Rozjazd realnej dynamiki płac z nominalną to twardy orzech do zgryzienia dla RPP. 9 listopada posiedzenie. Co zrobi Rada? Zaczeka czy podniesie stopy procentowe?
To będzie ważne posiedzenie RPP, ponieważ będzie znana listopadowa projekcja inflacji i to będzie tak naprawdę impuls do tego, by ponownie zastanowić się nad tym, w jakim kierunku ma pójść polityka pieniężna kształtowana w Polsce. Ja myślę, że nie zakończyliśmy jeszcze cyklu podwyżek stóp procentowych. I myślę, że w listopadzie stopy ponownie zaczną rosnąć, nie wykluczałbym nawet możliwości podniesienia stóp o 75 pkt. bazowych.
Sytuacja w naszym otoczeniu zewnętrznym się zmieniła, niestety na tyle niekorzystnie, że pojawiły się dodatkowe argumenty za dalszymi podwyżkami. Do tego dochodzi kwestia wewnętrzna. Koniunktura nie chłodzi się tak, jak się spodziewaliśmy. Mamy mocne dane o produkcji przemysłowej. A dopóki gospodarka będzie wciąż wykazywać oznaki rozgrzania, to sygnał, że bez dalszych podwyżek stóp procentowych niestety, ale inflacja wynikająca z czynników krajowych nie będzie się obniżać.
Do tego dochodzą czynniki zewnętrzne. Nie funkcjonujemy jako samotna wyspa, lecz w silnym kontekście międzynarodowym. Tak naprawdę NBP nie ma pełnej autonomii, jeśli chodzi o kształtowanie polityki pieniężnej. Musi się oglądać na Europejski Bank Centralny, na amerykański Fed, które wciąż deklarują silną determinację w walce z inflacją. Jest to pewnego rodzaju odwrócona wojna walutowa.
Jak to?
Kilka lat temu banki centralne prześcigały się w tym, by obniżać stopy procentowe i swoje waluty osłabiać, wzmacniając tym samym konkurencyjność eksportu. Teraz mamy do czynienia ze stanowiskiem odwrotnym, każdy kraj chce umocnić swoją walutę, by taniej kupować np. energię, za którą rozlicza się w dolarach. Innymi słowy, żeby euro albo złoty umocniły się w stosunku do dolara i w konsekwencji, aby ten szok energetyczny został w pewnym stopniu złagodzony.
I tu niestety działanie amerykańskiego Fedu wymusza reakcję po naszej stronie. Bo jeśli nie zaoferujemy inwestorom odpowiednio wyższej stopy procentowej niż bezpieczne obligacje amerykańskie, kapitał będzie odpływał, złoty będzie się osłabiał jeszcze bardziej. Stabilność systemu finansowego również jest istotnym czynnikiem uwzględnianym w tych decyzjach.
Komu wierzyć ma Kowalski? Entuzjastom w stylu prezesa Glapińskiego, że szczyt już teraz zaraz, czy bardziej sceptycznym albo realistycznym ekonomistom, którzy tego szczytu upatrują dalej w 2023 r.
Obecnie bardzo trudno jest to określić. Wiarygodne prognozy ekonomiczne, oparte o wszystkie dostępne fakty, wskazywały jeszcze rok temu, że inflacja będzie dużo niższa, a szczyt przypadnie wcześniej. Po stronie analityków nie było nierzetelności, sytuacja otoczenia zewnętrznego zmienia się dynamicznie i zależy od wielu czynników.
Na przykład?
Od decyzji przywódców Rosji, czy nie nastąpią jakieś nieprzewidziane zjawiska, ataki na infrastrukturę krytyczną, energetyczną. To czynniki, które mogą mocno zachwiać cenami energii, a te są elementem bardzo mocno wpływającym na całościowy wskaźnik inflacji rozlewający się później na ceny wszystkich innych towarów i usług. Musimy mieć świadomość tego, że - wedle naszej najlepszej wiedzy na ten moment - szczyt inflacji nastąpi na przełomie tego i przyszłego roku. Ale ta ocena może ulegać modyfikacjom ze względu na tę zmienność.
Wydaje się, że grudzień, styczeń i luty mogą być trudnymi miesiącami. Potem może zaczniemy schodzić na niższe poziomy, na co także będzie wpływać efekt bazy statystycznej. Mamy wysoki poziom cen, gdy wejdziemy w przyszły rok, to już będziemy porównywać ceny przyszłoroczne z cenami z roku 2022, to też będzie powodowało, że wskaźnik inflacji porównywany rok do roku będzie niższy. Jeśli tylko uda się uniknąć tego, że dalej będzie rosnąć poziom cen gazu, ropy naftowej czy węgla.
Podważa to niestety "traktat sopocki". Z innej beczki: czy to jest zły moment na prośbę o podwyżkę? Czy ostatni?
Jak wynika z badań NBP, mamy obecnie do czynienia z rekordowym odsetkiem firm, które planują wzrost wynagrodzeń. Tu oczywistym argumentem jest inflacja. Naturalnie, istnieje ryzyko spirali cenowo-płacowej, pracownicy będą oczekiwać podwyżek dużo wyższych niż inflacja, co z kolei będzie powodowało jeszcze wyższy wzrost cen. A to oznacza dalsze windowanie oczekiwań płacowych.
Chcemy rekompensaty za inflację - to zrozumiale. Firmy też na to odpowiadają i deklarują coraz większa skłonność do reakcji. Pamiętajmy tylko, że te podwyżki inflacyjne polegają na zaspokojeniu wzrostu cen, jego rekompensacie. Jeśli będziemy w tych warunkach oczekiwać podwyżek dwukrotnie wyższych niż inflacja, niestety, ale to będzie czynnik, który spowoduje dalsze osłabienie siły nabywczej pieniądza.
W takich czasach, jeśli podwyżka ma być duża, to wiąże się ze zmianą pracy lub awansem. Bezrobocie wciąż mamy na niskim poziomie. Jaka tu jest prognoza?
Sądzę, że musimy liczyć się z pewnym wzrostem wskaźnika bezrobocia, jednak będzie dalece niższe niż takie, jakie widzieliśmy w Polsce 10-15 lat temu. Na pewno nie będzie dwucyfrowe, może wzrosnąć o 1-2 pkt proc. Jesteśmy w zupełnie innej sytuacji, mamy wciąż bardzo dużo wolnych, nieobsadzonych miejsc pracy. W ciągu kilku tygodni pojawiło się na polskim rynku pracy kilkaset tysięcy uchodźców z Ukrainy - mówię o osobach w wieku pracującym, już u nas zatrudnionych. Zdolność do absorpcji pracowników, ten głód pracowników jest tak duży, że osłabienie koniunktury nie przełoży się natychmiast na redukcje poziomów etatów.
Oczywiście mamy sygnały mówiące o tym, że firmy ograniczają zatrudnienie, ale nie poprzez zwalnianie pracowników. Gdy ten odchodzi, nie zatrudniają kogoś innego na jego miejsce. To dotyczy przede wszystkim sektorów przemysłu, które są szczególnie obciążone spadkiem zamówień eksportowych czy kryzysem energetycznym. Natomiast w skali całej gospodarki impet, z którym wchodzimy w kryzys, jest tak duży, że trudno wyobrazić sobie scenariusz masowego bezrobocia. Patrząc całościowo, rynek pracy jest tym sektorem, co do którego możemy być względnie spokojni.
Wynagrodzenia to jedno. Często uzupełniane są świadczeniami jak 500 plus. Wpadł mi w ręce sondaż dla "Super Expressu", z którego wynika, że po raz pierwszy większość Polaków jest przeciwna waloryzacji 500 plus. Jak to interpretować? Zmiana świadomości?
Myślę, że to przejaw rozsądku ze strony Polaków. W sytuacji, gdybyśmy dokonali waloryzacji świadczenia 500 plus na dużą skalę, to byłby dodatkowy impuls popytowy w gospodarce. W tych warunkach powodowałby jeszcze większy wzrost cen, więc tak naprawdę za te 700 czy 800 zł - bo tyle wynosiłoby po waloryzacji - i tak nie moglibyśmy koniec końców dużo więcej kupić. Jest jeszcze druga strona.
Nie mamy obecnie warunków, by komfortowo zwiększać dowolne wydatki publiczne bez ograniczeń. Dlaczego? Bo mamy bardzo wysoki poziom obsługi długu publicznego. 10-letnie obligacje oprocentowane są na ponad 8 proc., te bardziej krótkoterminowe - nawet na poziomie 9 proc. Bo jak finansujemy wydatki typu 500 plus? Tylko nowym długiem publicznym. A ten dług staje się bardzo drogi, finansowanie staje się drogie, po prostu nie ma na to przestrzeni w sytuacji, w której i tak na działania kryzysowe, antyinflacyjne wydano tak duże pieniądze, bo ponad 70 mld zł rocznie.
Krzysztof Majdan, redaktor prowadzący money.pl