Money.pl, piórem Łukasza Kijka, właśnie poinformował, że w pierwszych dniach urzędowania minister finansów Andrzej Domański przyznał nagrody w wysokości niemal 3,9 mln zł.
I zanim ktokolwiek zapała oburzeniem, to pragnę ten żar ostudzić: nie ma w tym nic złego.
Jednocześnie jednak po reakcjach samego Ministerstwa Finansów można odnieść wrażenie, że politycy czegoś, zupełnie bez powodu, się wstydzą.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Długa droga
Ustalmy fakty, zanim przejdziemy do opinii.
Andrzej Domański do resortu finansów wszedł 13 grudnia 2023 r.
Między 13 grudnia a 26 grudnia 2023 r. podjął decyzję o wypłacie nagród na kwotę 3,87 mln zł brutto.
Jeszcze w grudniu redakcja money.pl zapytała resort finansów o tę kwestię.
24 stycznia, po miesiącu, przyszła zdawkowa odpowiedź, że "nagrody zostały przyznane członkom korpusu służby cywilnej, a także osobom zajmującym stanowiska pomocnicze, robotnicze, obsługi lub wewnętrznej służby ochrony oraz funkcjonariuszom".
Redakcja money.pl postanowiła dopytywać.
Po kolejnym miesiącu, 23 lutego 2024 r., ministerstwo odmówiło wskazania, kto dostał nagrody i jakie było uzasadnienie. Podkreślono natomiast, że wśród beneficjentów nie ma nikogo z kierownictwa resortu.
Po kolejnych próbach dociekań udało się w końcu ustalić, że nagrody zostały wypłacone 1203 osobom "w związku z dodatkowymi zadaniami dla pracowników oraz w ramach środków UE (projekt e-Urząd Skarbowy)". Średnia kwota nagrody wyniosła 2926,61 zł, zaś najwyższa nagroda wynosiła 10 tys. zł brutto.
Bzdury o Bizancjum
Podkreślmy wyraźnie: nie ma nic złego w podjęciu decyzji o przyznaniu nagród ciężko pracującym ludziom. Pracownicy szeroko pojętej administracji publicznej są z reguły wynagradzani poniżej swoich kompetencji, a nie powyżej. Zasługują na więcej.
Absurdem jest, że różnego typu dodatkami i nagrodami trzeba łatać "gołą" pensję, ale ten absurd występuje od lat. Trzeba by być skrajnie nieuczciwym, by oczekiwać od ministra finansów, który dopiero co objął stery w resorcie, że to w chwilę zmieni.
Gdy niekiedy widzę ataki na "nierobów" ze służby cywilnej, to odnoszę wrażenie, że autorzy tych tez posługują się najsłabszej jakości kalkami myślowymi sprzed dziesięcioleci.
Gdy widzę, że media szczują na osoby podejmujące decyzje o przyznawaniu nagród urzędnikom, robi mi się przykro - bo jestem dziennikarzem i mam wrażenie, że niewiele łączy mnie z koleżankami i kolegami po fachu, którzy gardłują o końcu Bizancjum tylko z tego względu, że jakiś specjalista w urzędzie bez trudu kupi dzieciakowi kurtkę na zimę.
Dla jasności: mówię o nagrodach dla "zwykłych" pracowników, a nie dla kierownictwa różnego typu ministerstw, urzędów i instytutów, którzy to członkowie kierownictwa zazwyczaj radzą sobie finansowo nie najgorzej.
"Nie działały prośby, nie działały groźby"
Trudno jednak nie dostrzec, że nowa władza w niektórych patologiach wchodzi w buty swoich poprzedników. Nie osiągnęła jeszcze tego poziomu pychy, ale warto przestrzegać zawczasu.
Przez wiele lat wielkie trudności sprawiało uzyskiwanie informacji publicznej od organów państwa.
Nie działały prośby, nie działały groźby, ba - nic nie dawały nawet wygrane sprawy sądowe, bo jeśli tylko żądana informacja była niewygodna dla władzy, ta jej nie przekazywała pomimo nałożonego na nią nie tylko przez ustawodawcę, lecz także wielokrotnie przez sąd obowiązku.
Od nowych rządzących mamy prawo oczekiwać lepszego zachowania - skoro bowiem mówili, że chcą być inni, lepsi, niech będą w rzeczywistości.
Od kilkunastu tygodni zaś widać, że niektóre organy państwa, już po zmianie zarządzających, albo nie przekazują informacji publicznej na żądanie w ogóle, albo ją "sączą".
Ministerstwo Finansów, w opisywanej przez money.pl sprawie, właśnie postanowiło informację publiczną "sączyć". Efekt jest taki, że o sprawie z grudnia odpowiedzialnie, ze znajomością wszelkich okoliczności, można napisać dopiero pod koniec lutego. Resort finansów, któremu powinno zależeć na uczciwym przekazie medialnym, paradoksalnie zachęca więc do tego, by korzystać z wiedzy czerpanej z kuluarów niżeli oficjalnych odpowiedzi, skoro te nadchodzą po wielu tygodniach, a i tak trzeba o wiele kwestii dopytywać po parę razy.
Uczciwa relacja
Rządzący - kto by nie był akurat u władzy - lubią przekonywać wyborców, że z tą informacją publiczną to same kłopoty, że politycy nie są od spełniania zachcianek pismaków, że lepiej zająć się rządzeniem, niżeli odpowiadaniem na durne pytania.
Jest to tworzenie wygodnej dla polityków narracji, tyle że fałszywej.
Po pierwsze: żyjemy w określonym stanie prawnym. Skoro więc ustawodawca określił zasady udostępniania informacji publicznej, organy państwa są od tego, by wymóg ten realizować, a nie utyskiwać na swój ciężki los. Nie może być zgody na łamanie prawa. I na tym tak naprawdę można by poprzestać.
Po drugie: zadawanie pytań przez dziennikarzy, choćby w czyjejś ocenie najgłupszych, świadczy raczej o rzetelności niż o jej braku. Przykładowo money.pl chciał rzetelnie poinformować, komu minister finansów przyznał nagrody i za co, a nie uderzyć Czytelników po oczach sensacyjnym nagłówkiem, że "Domański wydaje miliony na nagrody; zobacz, ile wziął!". Byłoby to bowiem nieuczciwe i wobec ministra finansów, i - co nawet istotniejsze - wobec Czytelników.
Po trzecie: mało kto kwestionuje, że rządzący mają wiele pracy, ale struktura urzędów musi być skonstruowana tak, ażeby starczało sił, czasu i środków, by możliwie sprawnie udzielać wyczerpujących odpowiedzi na pytania mediów.
Nie chodzi tu bowiem tylko o dziennikarską prywatę (choć oczywiste jest, że większość dziennikarzy chce podać informacje jako ten pierwszy, mający "newsa"), lecz o poczucie, że trzeba postępować przyzwoicie, bo w każdej chwili wredny pismak może o coś zapytać. A wtedy będzie trzeba odpowiedzieć.
Będzie trzeba, o ile wszyscy będziemy zgodni, że standardów należy przestrzegać.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski