W ostatni weekend października Izrael dokonał ataków na terytorium Iranu, w których miała mocno ucierpieć obrona przeciwlotnicza tego kraju. Irański prezydent Masud Pezeszkian zapowiedział już, że atak ten nie pozostanie bez "adekwatnej" odpowiedzi. Choć umniejszył on skuteczność izraelskiego ostrzału (co zrozumiałe - zgoła inaczej sprawę ocenia Tel Awiw), to jednak przyznał, iż zabitych zostało co najmniej czterech żołnierzy.
Tymczasem Departament Obrony USA stwierdził, że "precyzyjny" ostrzał "celów wojskowych" w Iranie kończy niewyobrażalną jeszcze rok temu bezpośrednią wymianę ciosów między Izraelczykami a Irańczykami, którą w oficjalnym komunikacie określono jako "tit-for-tat", innymi słowy - wet za wet (miesiąc temu Iran ostrzelał bowiem Izrael).
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Optymizmu Departamentu Obrony USA nie podziela Marcin Krzyżanowski, były dyplomata w Kabulu i orientalista. - Obawiam się, że to jeszcze nie koniec, że będziemy świadkami kolejnej rundy. Natomiast mamy teraz kilka dni spokoju, być może kilka tygodni - prognozuje w rozmowie z money.pl ekspert od Bliskiego Wschodu w think tanku Warsaw Institute.
Ceny ropy na bliskowschodniej karuzeli
Głównymi ofiarami trwającego od dekad konfliktu w regionie są oczywiście cywile - tylko od ataku Hamasu na Izrael w październiku 2023 r., w pogrążonej w kryzysie humanitarnym i regularnie bombardowanej Strefie Gazy, zginęło kilkadziesiąt tysięcy osób. W kontekście wzajemnych ataków rakietowych między Izraelczykami i Irańczykami uwagę świata skupia jednak kontrolowana przez Teheran Cieśnina Ormuz, którą przepływa ok. 20 proc. globalnych dostaw ropy, co daje kilkanaście milionów baryłek dziennie.
Jak pisaliśmy w money.pl, przez Cieśninę Ormuz transportowane są ładunki kluczowych producentów ropy w regionie, takich jak Arabia Saudyjska, Irak, Iran, Kuwejt, Katar, Bahrajn i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Głównymi odbiorcami tych dostaw są Chiny, Indie, Japonia, Stany Zjednoczone i kraje Europy Zachodniej.
Blokada tego miejsca byłaby katastrofą dla światowej gospodarki. Eksperci twierdzą, że ceny wzrosłyby nawet do 150 dolarów za baryłkę (obecnie jest to niecałe 70 dol. za ropę West Texas Intermediate i 73 dol. za ropę Brent). Wzrosty mogłyby być jeszcze większe w przypadku inwazji Izraela na Iran, który jest jednym z największych producentów ropy naftowej. I to mimo sankcji nałożonych przez USA, które zresztą w ostatnim czasie są stosunkowo luźno kontrolowane. W sytuacji wojny w Ukrainie nie podnosi to cen surowca, a niższe ceny oznaczają mniejsze zyski reżimu Władimira Putina z handlu ropą.
Pozytywną wiadomością dla polskich kierowców jest to, że eksperci nie spodziewają się, by Iran miał zamiar skorzystać ze swojej "opcji atomowej" dla światowej gospodarki. - Tak długo, jak Iran jest w stanie sprzedawać swoją ropę przez cieśninę, tak długo nie będzie jej blokował, ponieważ sam by sobie strzelił w stopę - ocenia Marcin Krzyżanowski.
Jeśli chodzi o bieżące ceny ropy, to rynki przyzwyczaiły się do tego, że Bliski Wschód to region niezwykle turbulentny, gdzie co jakiś czas dochodzi do eskalacji napięcia. Dlatego nie reagują tak nerwowo na każdą wystrzeloną rakietę między Iranem a Izraelem, chociaż jeszcze rok temu takie sytuacje były nie do pomyślenia - komentuje ekspert Warsaw Institute.
W cenach ropy stale utrzymuje się tzw. premia ryzyka, która zazwyczaj rośnie przed spodziewanym uderzeniem, po czym rynki wstrzymują oddech i zazwyczaj ostatnio z ulgą wypuszczają powietrze, bo cios nie okazuje się aż tak mocny, jak się obawiano.
Mechanizm ten widać było np. w poniedziałek 28 października, gdy ceny ropy Brent i West Texas Intermediate spadły o 6 proc. i we wtorek ustabilizowały się powyżej 71 i 67 dolarów za baryłkę, a do niedzieli poszły jeszcze w górę o około dwa dolary.
Uniknęliśmy znacznego wzrostu cen ropy
Tak duża ulga rynków wynika z tego, że inwestorzy obawiali się, iż Izrael spełni groźby, i zaatakuje infrastrukturę jądrową oraz naftową Iranu. Administracja prezydenta USA Joe Bidena powstrzymała jednak zapędy skrajnie prawicowego rządu Benjamina Netanjahu.
Demokrata zasugerował, że rozważyłby alternatywy ostrzelania pól naftowych Iranu, gdyby "był w skórze" rządu Izraela. Pamiętajmy, że w Stanach Zjednoczonych za moment odbędą się wybory, a Tel Awiw mocno zużywa, najdelikatniej mówiąc, swoje zapasy broni, którą dostarczają mu USA.
Gdyby Izrael zrealizował tę groźbę i udało mu się zniszczyć np. terminal naftowy w Jasku albo na wyspie Chark, to wtedy Iran przynajmniej na jakiś czas, co najmniej kilku tygodni, jeśli nie miesięcy, po prostu nie byłby w stanie sprzedawać swojej ropy. To by oznaczało, że z rynku zniknęłoby ponad 2 mln baryłek ropy naftowej dziennie. Zanim Saudyjczycy, Rosjanie czy inni więksi producenci byliby w stanie zapełnić tę lukę, mielibyśmy do czynienia z przynajmniej chwilowym, ale znacznym wzrostem cen ropy - mówi money.pl Marcin Krzyżanowski.
Pozostaje jednak pytanie, co dalej będzie się działo na Bliskim Wschodzie. Wspomniany terminal w Jasku Iran zbudował tuż za Cieśniną Ormuz właśnie po to, żeby słać do niego ropę rurociągami i zniwelować - przynajmniej dla siebie - skutki ewentualnej blokady.
"Terminal został zaprojektowany tak, aby załadować do 1 mln baryłek dziennie i przechowywać 20 milionów baryłek. Jednak zainstalowano tam tylko jedną z trzech planowanych boi załadunkowych, co ogranicza jego zdolność operacyjną" - tłumaczy portal e-petrol.pl.
Izrael pokazał, co potrafi
Uderzenie w infrastrukturę naftową Iranu - choć zdaniem ekspertów mało prawdopodobne - byłoby dla Izraela korzystne z co najmniej kilku powodów.
- Tutaj celem Izraela byłoby podkopanie irańskiej gospodarki. Iran co prawda poczynił bardzo dużo, aby uniezależnić swój budżet od eksportu ropy, ale jednak wciąż jest on odpowiedzialny za lwią część przychodów. Cios w instalacje naftowe spowodowałby jeszcze poważniejszy kryzys irańskiej gospodarki niż ten obecny - wyjaśnia Marcin Krzyżanowski.
- Izrael liczy, że Iran w takiej sytuacji po pierwsze będzie miał mniej pieniędzy na swoją działalność antyizraelską, na zbrojenia, a po drugie, jeśli wszystko pójdzie dobrze z punktu widzenia Izraela, może dojdzie do jakichś niepokojów społecznych na tle ekonomicznym - dodaje ekspert Warsaw Institute.
- Izraelskie uderzenie, bez względu na to, czy było tak skuteczne, jak prezentuje to premier Netanjahu, czy tak nieskuteczne, jak prezentują to Irańczycy, było połączeniem ostrzeżenia, demonstracji siły i realnego ataku, ponieważ najprawdopodobniej faktycznie doszło do całkiem poważnych zniszczeń w irańskich systemach obrony przeciwlotniczej. Aczkolwiek pewności w tym stuprocentowej nie mamy i raczej mieć w najbliższym czasie nie będziemy - komentuje Krzyżanowski.
- Warto jednak podkreślić, że najprawdopodobniej pod presją amerykańską Izrael nie zdecydował się na pełnoskalowy atak na instalacje naftowe i nuklearne - ocenia.
- Izrael zadowolił się atakiem na systemy obrony przeciwlotniczej, gdyż z jednej strony jest to pokazanie siły na zasadzie "możemy zniszczyć wam wszystko, co macie, gdy będziemy tego chcieli", ale zarazem jeszcze nie idziemy na całość. Kolokwialnie, tak mniej więcej wygląda ten sygnał wysłany wraz z rakietami przez Izrael - dodaje iranista.
Niewygodny konflikt
Co będzie dalej? Eskalacja przemocy, trwająca od października ubiegłego roku na Bliskim Wschodzie, zdaniem Krzyżanowskiego jest jedynie "bitwą" w wojnie, która trwa już znacznie dłużej. Uważa przy tym, że potyczka ta ma już za sobą punkt kulminacyjny. A w zasadzie dwa, czyli sam atak terrorystyczny Hamasu z października ubiegłego roku oraz słynny już atak pagerowy izraelskiego wywiadu, który płynnie przeszedł w bombardowanie Libanu i operację lądową. Szeroko rozumiane starcie ma zdaniem naszego rozmówcy zmierzać do deeskalacji.
- Nie znaczy to jednak, że nie będziemy jeszcze świadkami jakichś spektakularnych wydarzeń, ponieważ trwa chociażby lądowa operacja Izraela w Libanie, gdzie, delikatnie mówiąc, sukcesy Izraela są umiarkowane, nieporównywalnie mniej udane niż działania służb specjalnych czy izraelskiego lotnictwa - komentuje Krzyżanowski.
Ekspert zwraca uwagę, że Hezbollah wciąż jest organizacją zachowującą zdolności bojowe, pomimo likwidacji jego kierownictwa, intensywnej kampanii bombardowań i ataku pagerowego. I nadal jest w stanie stawiać zorganizowany opór armii izraelskiej w południowym Libanie.
Tutaj bardzo daleko do izraelskiego zwycięstwa, zwłaszcza że nawet w Strefie Gazy po ponad roku bardzo intensywnych bombardowań i systematycznego równania Strefy Gazy z ziemią, Hamas również funkcjonuje. Oczywiście jest bardzo przetrzebiony, ale zdołał przetrwać. A jeśli tak, to odbuduje się bardzo szybko, jak tylko umilkną armaty - prognozuje były dyplomata w Kabulu.
- Spodziewam się tego, że kraje arabskie, tak jak zresztą do tej pory, będą trzymać się trochę na uboczu tego konfliktu. Z jednej strony są zmuszone do zajęcia stanowiska, gdyż sprawa dotyczy braci w wierze, Arabów. Z drugiej jednak strony rządy krajów arabskich, w szczególności monarchii z Półwyspu Arabskiego, są zmęczone ciągłym, trwającym już kilka dekad konfliktem. Dla nich sprawa palestyńska jest kwestią bardzo niewygodną. Kraje arabskie nie są w stanie rozwiązać tego konfliktu po swojej myśli, z drugiej strony kwestia normalizacji stosunków z Izraelem przeszkadza w robieniu interesów - zauważa.
Iran i Izrael. Oto ile wydają na zbrojenia
Broni ani w krótszym, ani w dłuższym terminie nie wydaje się składać również Iran. Jego rząd, jak podała w ubiegłym tygodniu agencja Reutera, planuje zwiększyć wydatki na wojsko o ok. 200 proc.
Jacek Losik, dziennikarz money.pl