Przedświąteczny weekend ekonomicznemu guru Trzeciej Drogi, pogromcy Sławomira Mentzena, po prostu – Ryszardowi Petru, upłynął na utyskiwaniu nad ciężkim losem flipperów.
Ba, zdaniem posła, jeśli Polska nadal będzie tak nieprzyjazna flippingowi, istnieje poważne ryzyko, że flipperzy wyjadą z Polski i zaczną skupować mieszkania np. w Hiszpanii, Włoszech lub Portugalii.
Cóż, przeniesienie się flipperów za granicę to poświęcenie, na które jestem gotów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Obrona przedsiębiorczych Polaków
Ryszard Petru w ostatnią sobotę na Twitterze stwierdził, że pomysł Lewicy opodatkowania flipów i nazywanie ich spekulacją świadczy o niezrozumieniu tematu i jest działaniem na szkodę całej gospodarki.
"Realizujący flipy ryzykują swoim kapitałem. Nie mają też pewności, że sprzedadzą lokal po remoncie z zyskiem. Podejmują więc ryzyko biznesowe. Jeśli w Polsce będziemy opodatkowywać aktywność gospodarczą, to przeniesie się ona za granicę" – napisał polityk.
Dalej zaś - gdy Adrian Zandberg sprawiał wrażenie nieprzekonanego do argumentacji – Petru dodał, że "przywalanie w przedsiębiorczych Polaków podatkami dobrobytu w Polsce nie zbuduje".
Potraktujmy te wynurzenia choć na chwilę poważnie...
Dobrobyt flippera
Flipping, najprościej ujmując, polega na tanim zakupie nieruchomości i droższej sprzedaży po krótkim czasie. W międzyczasie często trzeba wykonać pewną robotą - albo remont w łazience, albo wykurzyć dziadka, którego się "kupiło" wraz z nieruchomością i który macha flipperowi umową dożywocia przed nosem.
Jest to działalność gospodarcza, która jest zupełnie bezwartościowa społecznie. Nie służy nikomu poza samym flipperem.
Nie ma więc najmniejszego sensu porównywać jej do niemal każdej innej działalności gospodarczej.
W większości firm przedsiębiorca kogoś zatrudnia – czyli korzyścią społeczną jest to, że ludzie mają pracę, zarabiają pieniądze, jest mniejsze bezrobocie.
Część biznesów jest użyteczna społecznie - przecież gdyby nie firmy transportowe i kierowcy TIR-ów, nie mielibyśmy codziennie świeżych bułek, wędlin itd. (jeśli ktoś tutaj puka się w czoło, to uprzejmie zaznaczam, że trzeba wejść głębiej w internetowe żarty, żeby zrozumieć).
Natomiast, całkiem na serio pisząc, przytłaczająca większość biznesów coś daje gospodarce.
Flipping nie daje nic. Trudno więc mówić o budowaniu jakiegokolwiek dobrobytu, o którym pisze Ryszard Petru. Chyba że chodzi wyłącznie o dobrobyt flippera.
Opodatkowanie złego
Dla każdego logiczne jest, że państwo może w różny sposób opodatkowywać poszczególne towary i rodzaje działalności.
Czym innym jest przecież sprzedaż (i kupno) artykułów higienicznych, leków czy podstawowych produktów żywnościowych, a czym innym wódki i papierosów.
Czym innym jest prowadzenie prywatnego nowoczesnego szpitala onkologicznego, a czym innym bycie flipperem.
I tak jak już mało kto oburza się, że podatek od używek jest wyższy niżeli podatek od podpasek czy mąki, tak nadal niektórzy – jak widać – oburzają się na pomysły, by państwo więcej ściągało od flipperów niż od ludzi realizujących pożyteczne inicjatywy.
Tym bardziej, że flipping napędza wzrost cen nieruchomości, co z kolei przekłada się na tworzenie coraz to nowych, z reguły nie najmądrzejszych, państwowych programów mieszkaniowych (które, skądinąd, same również napędzają wzrost cen nieruchomości).
Tęsknota za flipperami
Zabawne jest to, jak Ryszard Petru troszczy się o flipperów.
Zdaniem posła Polski 2050-Trzeciej Drogi realizujący flipy ryzykują swoim kapitałem. A gdy państwo ich "dociśnie", to – zdaniem Petru – flipperzy wyniosą się za granicę.
Już to widzę, jak czmychają jeden za drugim, by skupować mieszkania w Barcelonie, Paryżu czy Wiedniu, by sprzedawać je z kilkunastoprocentowym zyskiem po krótkim czasie.
Ale mam nadzieję, że Ryszard Petru ma rację – i wszyscy flipperzy niebawem wyjadą.
Biorąc pod uwagę, że cieszą się takim poważaniem społecznym, iż muszą cały czas udawać młode małżeństwa na dorobku (wystarczy zerknąć na ich ulotki roznoszone po blokach i mieszkaniach), nikt nie będzie za nimi tęsknił. Nikt poza Ryszardem Petru.
Bańka w portfelu
Flipperzy umiejętnie wykorzystują słabości systemu. Profesor Robert Gwiazdowski zauważył na Twitterze, że aby flipper mógł sprzedać komuś mieszkanie z zyskiem, to najpierw musi je od kogoś innego kupić taniej. Gwiazdowski spytał: "co Was powstrzymuje przed kupowaniem mieszkań od tych, którzy sprzedają je flipperom"?
Odpowiedź na to pytanie jest dość prosta. Większość osób powstrzymuje brak miliona zł na rachunku bankowym.
Przeciętne prawdziwe młode małżeństwo, a nie to małżeństwo jedynie z flipperskiej ulotki, najczęściej musi wziąć kredyt na zakup mieszkania. To oznacza formalności, potrzeba czasu na ich załatwienie, sprzedający ma wrażenie, że rozmawia z kimś zagubionym w temacie.
Flipper zagubiony nie jest. Od razu wie, czego chce, pieniądze może przelać na wskazany rachunek bankowy choćby dzisiaj. To i ludzie sprzedają, tym bardziej gdy mieszkanie naprawdę ma jakieś wady (czy to wymaga remontu, czy w jednym pokoju przesiaduje dziadek z umową dożywocia).
Efekt? Zwyczajni ludzie często muszą kupować mieszkania drożej, niekiedy od flipperów.
Obrońcy flippingu często wskazują, że ta działalność już teraz jest wysoko opodatkowana – od sprzedaży nieruchomości w krótkim czasie trzeba przecież zapłacić aż 19 proc. podatku.
Tyle że wszyscy doskonale wiedzą, iż tyle płacą jedynie flipperzy najgłupsi, czytajcie: ci nieliczni w miarę uczciwi.
Gdyby wszyscy rzetelnie płacili podatki, nie byłoby 17 tomów orzecznictwa sądowego na temat tego, ile flipperzy powinni płacić i czy mogą mniej niż wynika z przepisów.
Tu, dla jasności, dodajmy, że Lewica nawołująca do dodatkowego opodatkowania flippingu też nie ma racji. Wystarczyłoby przecież rzetelnie egzekwować już istniejące przepisy, a flipping w Polsce stałby się marginesem transakcji.
Biznes jak każdy inny
Oczywiście można powiedzieć, że Słowika pogrzało, chce nam tu w Polsce, wolnej Polsce, odzyskanej z rąk czerwonych towarzyszy przez Lecha Wałęsę, Leszka Balcerowicza i Ryszarda Petru, wprowadzać jakiś przebrzydły komunizm. Skoro można handlować komputerami, można handlować samochodami, to dlaczegóż by nie handlować mieszkaniami?
Ano dlatego, że zasób mieszkaniowy w Polsce jest znacznie bardziej ograniczony i trudniej dostępny dla obywateli niż komputer czy samochód.
Nadal mamy deficyt mieszkań w stosunku do potrzeb Polaków. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat zaś wszelkie indeksy dostępności mieszkaniowej – czyli wskaźniki pokazujące, jak łatwo/trudno kupić nieruchomość przeciętnemu obywatelowi –pogarszają się, zamiast polepszać.
Oczywiście to nie tylko kwestia flippingu, ale na pewno on w rozwiązaniu sprawy nie pomaga.
Pamiętam, że kiedyś – gdzieś w 2014 albo 2015 r. – zajmowałem się tematem nielegalnego wywozu leków. I spytałem ówczesnego wiceministra zdrowia, co zamierza z tym zrobić. A on z pełnym przekonaniem odpowiedział, że nic, bo nie ma sensu utrudniać eksportu. I że jedni wywożą komputery, a inni leki.
Skończyło się walką z tzw. mafią lekową, gdy na aptecznych półkach zaczęło brakować medykamentów ratujących ludzkie życie.
Tyle warte są mądrości obrońców patoprzedsiębiorczości.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski