Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Na początku października Kantar na zlecenie "Faktów" TVN zapytał Polaków, czy wciąż odczuwają wzrost cen podstawowych artykułów. Niemal 70 proc. ankietowanych odpowiedziało twierdząco. 20 proc. uznało, że ceny stoją w miejscu, a 8 proc. badanych było zdania, że spadają.
Czy to ostatecznie zadaje kłam inflacyjnej "propagandzie" NBP, który twierdzi, że ceny od miesięcy stoją w miejscu? Cóż, racja w tym sporze jest po stronie prezesa Glapińskiego, a nie mądrości tłumu. Rzeczywiście ceny mniej więcej zachowują ten sam poziom od maja 2023 r.
Co z tymi cenami?
Świadczą o tym dane GUS. Ale jak to – zapytacie Państwo – przecież wrześniowy odczyt inflacji wyniósł 8,2 proc. Czy z tego wynika, że ceny rosną? A może spadają, bo poziom wskaźnika jest przecież niższy niż w poprzednich miesiącach?
Rozplączmy ten ekonomiczny galimatias. GUS co miesiąc zbiera dane o ponad 200 tys. cen towarów i usług na rynku. Następnie informacje o poszczególnych cenach przyporządkowuje do odpowiednich szufladek, którym przypisuje odpowiednie wagi. System wag jest potrzebny, bo inną część naszego dochodu przeznaczamy na jedzenie, inną na transport, inną na mieszkanie, a inną na wyjścia do restauracji i kina. Wszystko to składa się na tzw. koszyk inflacyjny.
Owe 8,2 proc. inflacji oznacza, że wspomniany koszyk podrożał rok do roku właśnie o taką wartość. A czy to, że wartość wskaźnika cen towarów i usług konsumpcyjnych spada, oznacza, że spadają ceny? A jeśli nie, to kiedy w końcu będą spadać?
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest negatywna. Wrześniowa inflacja na poziomie 8,2 proc. w porównaniu do inflacji na poziomie 10,1 proc. z sierpnia oznacza, że we wrześniu 2023 r. ceny były wyższe w porównaniu do analogicznego okresu o 8,2 proc. A miesiąc wcześniej o 10,1 proc. w porównaniu do sierpnia 2022 r. Spada więc tempo wzrostu cen rok do roku, a nie same ceny.
Spadający poziom inflacji nie musi oznaczać spadku cen. I tu pojawia się odpowiedź na drugie pytanie – ceny znacząco prawdopodobnie nie będą spadać w ogóle.
To, na co możemy liczyć, to dostosowanie się naszych pensji do obecnie obowiązujących cen. A później na ich wzrost powyżej inflacji. To zresztą również było w ostatnim trzydziestoleciu normą. Wzrost naszych wypłat wyprzedzał wzrost cen towarów i usług. Innymi słowy – bogaciliśmy się. Wyjątek stanowił początek lat 90. oraz miesiące od połowy zeszłego roku do pierwszych miesięcy roku 2023.
Czy kryzys inflacyjny mamy już za sobą?
Ale jak to? Przecież wyżej pisałem, że ceny stoją w miejscu, o co więc chodzi. Tak właśnie jest – od maja ceny się nie zmieniają. We wrześniu względem sierpnia mieliśmy nawet delikatny ich spadek.
Zwróćcie Państwo uwagę, że wcześniej mówiłem o wskaźniku cen rok do roku. Ale GUS podaje również informacje na temat zmian cen miesiąc do miesiąca. I to właśnie ten wskaźnik pokazuje, co obecnie dzieje się z cenami. I dzieje się z nimi mniej więcej to, co mówi prezes Glapiński – od miesięcy, uśredniając, za koszyk w sklepie płacimy tyle samo.
Czy to znaczy, że kryzys inflacyjny mamy już za sobą? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy się zastanowić skąd wzięła się inflacja, z którą przez ostatnie dwa lata mierzył się świat. Zróbmy więc szybką powtórkę z tzw. impulsów inflacyjnych.
Ceny zaczęły rosnąć chwilę po rozpoczęciu kryzysu covidowego, a mówiąc precyzyjniej od lockdownów. Te spowodowały zatrzymanie fabryk, co poskutkowało olbrzymimi zakłóceniami w łańcuchach dostaw.
Przez lockdowny spora część z nas… zgromadziła spore oszczędności. Dotyczy to zwłaszcza klasy średniej, która przeszła na home office. Zarabiała jak dawniej, ale nie mogła wydawać jak dawniej, ponieważ pozamykane były hotele i restauracje. Dodatkowo na rynek trafiły środki z tarcz antycovidowych.
Kiedy obostrzenia zaczęły się luzować, firmy chciały jak najszybciej nadrobić straty. To wywołało gigantyczny popyt na energię, zwłaszcza ze strony Chin, co podbiło ceny surowców. A hotelarze i restauratorzy chcieli odbić miesiące posuchy. I kiedy się wydawało, że wszystko zaczyna być mniej więcej pod kontrolą, Rosja najechała na Ukrainę.
To z kolei podbiło ceny surowców energetycznych. Dołożyło się to do wcześniejszych szoków i stworzyło inflacyjny "perfect storm", który – jak to mówią ekonomiści – odkotwiczył oczekiwania inflacyjne. Inaczej mówiąc: ludzie przyzwyczaili się do tego, że ceny rosły. A jako że mieli zachomikowane pieniądze, to firmy mogły podbijać ceny, wiedząc, że konsumenci i tak będą wydawać pieniądze.
Swego czasu wśród komentatorów ekonomicznych głośny stał się artykuł naukowców Nielsa-Jakoba Hansena, Frederika Toscaniego i Jinga Zhou z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Tłit Funduszu, nawiązujący do tego badania, mówił wprost: zyski przedsiębiorstw odpowiadają za połowę inflacji w strefie euro.
Zjawisko zostało określone mianem greedflacji – zbitki inflacji i angielskiego słowa greed, czyli chciwość. Część komentatorów zwraca uwagę jednak, że to jedynie korelacja, a nie przyczynowość.
Bardzo ciekawy wydaje się tu głos ze strony Polskiego Instytutu Ekonomicznego, który zapytał polskie firmy o podnoszenie cen. Co się okazało? W 2022 r. wzrosły ceny 74 proc. produktów i usług oferowanych przez ankietowane przedsiębiorstwa.
Jakie były główne powody podwyżek według firm? Wzrost kosztów surowców, półproduktów i komponentów wskazało 84 proc. przedsiębiorstw podwyższających ceny. Na kolejnych miejscach był: wzrost cen energii (68 proc.), wzrost kosztów pracy (63 proc.), wzrost kosztów administracyjnych (45 proc.).
Ale dalej znalazły się: fakt, że konkurencja podniosła ceny (43 proc.), wysoki popyt (28 proc.) i przyzwolenie społeczne na podnoszenie cen (21 proc.).
Polski Fundusz Rozwoju w raporcie na temat oszczędności Polaków zauważa to, o czym wspomniałem wcześniej: w 2020 r. nagle zaczynają rosnąć nasze oszczędności w gotówce. Ale około II kwartału 2022 r. zaczynają równie gwałtownie topnieć. To z tej oszczędnościowej górki przez miesiące mogły korzystać przedsiębiorstwa podnoszące ceny. Część z nich podnosiła je tylko dlatego, że mogła.
Podobny pejzaż, jeśli chodzi o nasze oszczędności wyłania się z badań CBOS. W 2007 r. oszczędności miało tylko 23 proc. gospodarstw domowych. Z badania na badanie widać było wyraźny trend wzrostowy. W 2020 r. procent ten zaczął maleć. W marcu 2023 r. spadł do 54 proc. Mniej więcej wtedy GUS pokazywał dane mówiące o tym, że ceny przestały rosnąć. Jednocześnie jeszcze do maja 2023 r. ceny rosły szybciej niż pensje – po prostu biednieliśmy.
We wrześniu Kantar na zlecenie "Faktów" TVN zapytał Polaków, jak radzą sobie z inflacją. Niemal 70 proc. stwierdziło, że ograniczyło swoje wydatki w związku z drożyzną.
W międzyczasie zaczęły ustępować pierwotne impulsy inflacyjne: odbudowały się łańcuchy dostaw, pieniądze z tarcz rozeszły się po rynku, unormowała się sytuacja na rynku energii. Co jeszcze się stało? Firmy zauważyły, że skończyło się miejsce na dalsze podwyżki. M.in. właśnie dlatego ceny przestały rosnąć.
Czy to oznacza koniec inflacji? Przewidywanie jest trudne, zwłaszcza kiedy dotyczy przyszłości, jak mawiał klasyk. Istnieją pewne zmienne, które mogą stanowić nowe, choć nie tak silne impulsy inflacyjne.
Pierwszym z nich są ceny paliw, które na czas ostatniej kampanijnej prostej trzymane były na niskim poziomie. Co będzie się z nimi działo w powyborczej rzeczywistości, trudno powiedzieć. Wielu ekspertów wskazuje, że systematyczne podwyżki urealniające ceny na stacjach wydają się nieuniknione.
Z drugiej strony wciąż obowiązuje zerowy VAT na żywność, który ma zostać zniesiony z końcem 2023 r. Podwyżki podatków firmy z pewnością przeniosą na klientów. Choć rzeczywiście w najbliższych miesiącach ceny mogą rosnąć, to nie powinniśmy raczej obawiać się powtórki z inflacyjnego rollercoastera z przełomu 2022 i 2023 r. Miejmy nadzieję, że przynajmniej w gospodarce przez najbliższe lata będziemy mieli trochę więcej spokoju.
Kamil Fejfer, dziennikarz, analityk rynku pracy i nierówności społecznych