W najbliższą niedzielę Francuzi wybiorą swojego prezydenta na najbliższe pięć lat. Pierwszą turę wyborów wygrał urzędujący prezydent Emmanuel Macron. To jednak wcale nie oznacza, że drugą ma już w kieszeni. Eksperci i obserwatorzy podkreślają, że to Marine Le Pen – jego przeciwniczka – jest od kilku tygodni na fali wznoszącej, podczas gdy efekt Macrona negocjatora wyraźnie się już wypalił.
Dlaczego negocjatora? Obecny prezydent kreuje się na polityka dążącego do osiągnięcia pokoju w Europie. Stąd jego dyplomatyczna aktywność przejawiająca się wieloma łączeniami telefonicznymi z Władimirem Putinem. Łukasz Maślanka z Polskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych w swojej analizie zwrócił uwagę, że polityk do ostatniej chwili opóźniał ogłoszenie startu w wyborach, co miało pokazać jego dystans od pozostałych kandydatów.
Na początku taki wizerunek działał na wyborców. Z czasem jednak coraz mocniej zaczęły przemawiać do nich aspekty ekonomiczne lansowane przez kontrkandydatkę. Marine Le Pen podnosiła m.in. kwestię pogorszenia się życia Francuzów w ciągu ostatnich pięciu lat czy kwestię zadłużenia państwa na 600 mld euro w trakcie pandemii. Wojna w Ukrainie i przyszłość całej Europy zeszła na nieco dalszy plan w kampanii prezydenckiej. Co nie oznacza, że tematy te zniknęły całkowicie, co pokazała środowa debata, o czym za chwilę.
Kontynuacja kontra rewolucja
Wynik niedzielnych wyborów budzi niepokój przede wszystkim w Brukseli. Ewentualna wygrana liderki Zgromadzenia Narodowego może doprowadzić do największego rozłamu od lat w Unii Europejskiej.
Dalsza część artykułu znajduje się pod materiałem wideo
– W skrócie: Emmanuel Macron oznacza kontynuację, a Marine Le Pen zmianę – nie ma wątpliwości prof. Andrzej Szeptycki z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. – Macron jest przede wszystkim zwolennikiem silnej Unii Europejskiej i mocnej pozycji w niej Francji. Le Pen jest natomiast antyeuropejska, więc jej dojście do władzy byłoby dużym wyzwaniem dla Wspólnoty – dodaje w rozmowie z money.pl.
Ewentualna wygrana Marine Le Pen mogłaby oznaczać spore przetasowania w UE, w tym przede wszystkim koniec wieloletniej współpracy francusko-niemieckiej (choć polityczka zapewnia, że rozwijałaby ją w ramach Trójkąta Weimarskiego, który współtworzy Polska). To otworzyłoby furtkę polskiemu obozowi władzy, który – jak zauważa nasz rozmówca – ma zbieżne z nią podejście do niektórych kwestii związanych z Unią Europejską.
W przypadku jej wygranej Polska mogłaby zyskać w Brukseli znaczącego sojusznika, najmocniejszego od czasów zbliżenia się polsko-brytyjskiego po 2015 roku. Rządy obu krajów łączył sceptycyzm wobec dalszej integracji Unii Europejskiej (forsowanej przez sojusz francusko-niemiecki) i zmian w traktatach oddających kompetencje Komisji Europejskiej, które – w ich ocenie – powinny pozostać w gestii państw członkowskich. I Prawo i Sprawiedliwość, i torysi popierali koncepcję "Europy narodów" lub "Europy ojczyzn", którą z grubsza można by streścić jako integrację gospodarczą państw członkowskich przy zachowaniu ich odrębności prawno-politycznej.
Marine Le Pen w trakcie ostatniej debaty prezydenckiej próbowała przekonać wyborców, że także jest zwolenniczką tej koncepcji. Stąd zapewnienia, że gdyby trafiła do Pałacu Elizejskiego, to nie starałaby się wyprowadzić Francji z Unii Europejskiej. Forsowałaby natomiast "głęboką reformację" UE. Czy zatem stałaby się naturalną sojuszniczką Zjednoczonej Prawicy w Brukseli? Nasz rozmówca nie jest tego wcale taki pewny.
Marine Le Pen rzeczywiście jest sojuszniczką obozu władzy w Polsce, ale to nie zawsze przekłada się na wspólnotę interesów obu państw. Widzimy to doskonale na przykładzie Polski i Węgier, gdzie przyjaźń polityczno-partyjna jest obecna od dawna i na jej podstawie próbowano budować mit o przyjaźni, o sojuszu obu państw. Naruszyło go jednak znacząco różne podejście do sytuacji na Wschodzie (Viktor Orban nie idzie tak daleko w krytyce rosyjskiej inwazji na Ukrainę jak inne kraje - przyp. red.). Nie należy zatem zakładać, że sojusz polityczny Le Pen i Kaczyńskiego przełoży się na trwałą współpracę polsko-francuską, gdyby to ona wygrała wybory – ocenia prof. Andrzej Szeptycki.
Argument za tym, że może być trudno o sojusz polsko-francuski w przypadku wygranej prawicowej kandydatki, przyniosła zresztą debata przed drugą turą. Marine Le Pen zaatakowała Emmanuela Macrona, że nie potrafił on skutecznie przeprowadzić przez Parlament Europejski przepisów uderzających w tzw. pracowników delegowanych.
Opowiedziała się tym samym jako przeciwniczka takiej formy zatrudniania. W money.pl pisaliśmy, że jako pracownicy delegowani często zatrudnieni są polscy kierowcy, gdyż jest to dla nich korzystne. Dlatego Polska starała się blokować prace na szczeblu unijnym. Ta kwestia jednak niekoniecznie przekreśla przyszły sojusz. Znacznie większy zgrzyt niosą ewentualne stosunki Paryża z Moskwą w przypadku wygranej Marine Le Pen.
Polski akcent w debacie
Francuskiej kandydatce w kwestii wojny w Ukrainie jest zdecydowanie bliżej do Viktora Orbana niż do polskiego obozu władzy. Agresja rosyjska za naszą wschodnią granicą wzbudza spore obawy o bezpieczeństwo wśród Polaków. Co innego Węgrzy, którzy nie czują zagrożenia militarnego – głównym powodem ich zmartwień jest ewentualne embargo na rosyjskie surowce energetyczne. Marine Le Pen w trakcie debaty opowiedziała się przeciwko tego typu sankcjom, co musiało wywołać uśmiechy w Budapeszcie.
Polskie i węgierskie władze wraz z Marine Le Pen spotkały się m.in. na grudniowym zjeździe przedstawicieli eurosceptycznej prawicy w Warszawie Francuzka "zasłynęła" po nim z dwóch kwestii. W wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej" wskazała m.in., że zapłaci za Polskę kary nałożone na nasz kraj przez Trybunał Sprawiedliwości UE (obecnie KE "potrąca" je z funduszy unijnych) oraz odmówiła praw Ukrainie do suwerenności, stwierdziwszy, że kraj ten "należy do sfery wpływów Rosji".
Stąd "polski akcent" w środowej debacie. Przywołała go sama Marine Le Pen, gdy stwierdziła, że granicę z Polską przekroczyły już "prawie trzy miliony" uchodźców uciekających przed wojną. Zaraz dodała, że jej bliski współpracownik, mer Perpignan Louis Aliot sam przywiózł z Polski grupę Ukraińców do swojego miasta.
Wątek ten posłużył jej głównie do podkreślenia, że dziś jest za wsparciem wolnej Ukrainy. "Wolnej", czyli pozbawionej wpływów zarówno rosyjskich, jak i amerykańskich, czy też unijnych.
Starcie na linii Morawiecki-Macron
Polska zresztą już nie pierwszy raz pojawiła się w tegorocznej kampanii wyborczej. Wcześniej Mateusz Morawiecki w szeroko komentowanej wypowiedzi zwrócił się do Emmanuela Macrona i spytał go, co przyniosły jego wielokrotne negocjacje z Władimirem Putinem. – Z Hitlerem nikt nie negocjował. Negocjowalibyście z Hitlerem? Negocjowalibyście ze Stalinem? Negocjowalibyście z Pol Potem? – grzmiał na konferencji prasowej.
Na reakcję nie musiał długo czekać. Obóz rządzący Francją powyższą wypowiedź odczytał jako próbę wpływania na wynik wyborów. Dlatego też w rozmowie z "Le Parisien" Emmanuel Macron stwierdził, że szef polskiego rządu jest "skrajnie prawicowym antysemitą, który wyklucza osoby LGBT".
Słowa te wywołały gwałtowne reakcje dyplomatyczne. Polskie MSZ wezwało do siebie ambasadora Francji w Polsce, który musiał się tłumaczyć ze słów prezydenta.
Czy to oznacza, że możemy spodziewać się ewentualnego zamrożenia stosunków dyplomatycznych między Polską a Francją w przypadku drugiej kadencji Emmanuela Macrona? Niekoniecznie.
– Ta wymiana zdań jest bardzo charakterystyczna dla stosunków polsko-francuskich, które przez 30 lat niejednokrotnie przynosiły niezbyt miłe i sympatyczne dla obu stron bon moty. Dlatego też nie upatrywałbym w tym jakiegoś kryzysu we wzajemnych relacjach. To jest raczej przejaw pewnego "szorstkiego partnerstwa". Nie jesteśmy bezpośrednimi sąsiadami, nasze interesy nie są ze sobą tak blisko związane, jak choćby polsko-niemieckie czy francusko-niemieckie. Łączy nas głównie partnerstwo w Unii Europejskiej – ocenia prof. Andrzej Szeptycki.
Polski rząd ma inne zdanie na temat tego, jak powinna funkcjonować Unia Europejska. Ta różnica zdań z czasem może prowadzić do napięć z obozem Emmanuela Macrona. Jednocześnie jednak na pewno będą podejmowane próby zbliżenia, czego zresztą byliśmy świadkami w ostatnich latach. W przypadku jego wygranej relacje polsko-francuskie będą takie same jak od 30 lat, czyli wzajemnie przeplatać się będą próby współpracy z regularnie powracającymi wzajemnymi pretensjami i żalami – nie ma wątpliwości profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
Kwestia współpracy w ramach NATO
Jest jeszcze aspekt współpracy w ramach NATO. Rządy Emmanuela Macrona byłyby kontynuacją obecnej sytuacji. Marine Le Pen z kolei zapowiada, że pod jej rządami Francja opuści struktury wojskowe Sojuszu Północnoatlantyckiego.
– Wybrana na prezydenta, opuszczę zintegrowane dowództwo, ale nie zrezygnuję z artykułu 5. o wzajemnej ochronie między członkami Sojuszu Północnoatlantyckiego – zapewniała kandydatka.
To byłoby realne osłabienie Sojuszu, który dziś gwarantuje bezpieczeństwo Polski i państw nadbałtyckich przed imperialistycznymi zakusami Kremla. Gwoździem do trumny byłaby jednak inna propozycja wysuwana przez Marine Le Pen. W trakcie kampanii wyborczej proponowała ona… strategiczne zbliżenie między Rosją a NATO, jak tylko zakończy się wojna w Ukrainie.
Krystian Rosiński, dziennikarz money.pl