Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Przed nami nowy rząd koalicyjny, więc warto poświęcić chwilę na refleksję nad aferą wiatrakową, która przetoczyła się przez Polskę. Temat wiatraków czy energii odnawialnej nie był jednym z głównych punktów expose Tuska, a szkoda. Politycy muszą w końcu zauważyć, że polskie społeczeństwo oczekuje alternatywy dla farm OZE zasilających zyski państwowego Orlenu czy korporacyjnego RWE. Bo ta alternatywa już tu jest.
Burza wokół wiatraków
Projekt ustawy o zamrożeniu cen energii zaproponowany przez posłów i posłanki Koalicji Obywatelskiej, Lewicy oraz Trzeciej Drogi rozpętał polityczną burzę, która dała paliwo przeciwnikom zielonej transformacji. Istotnie, wrzucenie nowelizacji ustawy antywiatrakowej i niezdarne sklejenie jej z palącym tematem osłon przed eksplozją cen energii było błędem, chociaż część zarzutów – przykładowo dotyczących wywłaszczeń – została bardzo przerysowana.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ale największy problem w aferze wiatrakowej to fakt, że cały czas tkwimy w niewłaściwych rozwiązaniach. W dużej mierze zapewne dlatego, że debata parlamentarna toczy się wokół konkretnych technologii i przemysłowych grup interesu. Zagraniczne koncerny inwestujące w Polsce, duże podmioty krajowe czy państwowi hegemoni zastanawiają się, jak zabezpieczyć swoje interesy i odblokować możliwości inwestycyjne przy minimalnych zobowiązaniach wobec konsumentów i społeczności lokalnych.
Bowiem w modelu państwowym i korporacyjnym nie mamy żadnej gwarancji, że skorzystamy na tym najwięcej my jako obywatele, gdyż zwrot z inwestycji nie trafi do nas. Nie ustalimy, którą drogę wyremontować z zaoszczędzonych środków albo jak zamknąć raz na zawsze temat smogu i ubóstwa energetycznego przez sprezentowanie pomp ciepła najuboższym w gminie. Istnieje realne ryzyko, że uzyskamy niezależność od importowanych paliw – i jednocześnie staniemy się zakładnikami bogatych firm i lokalnych kacyków dostarczających prąd.
Jak się zabezpiecza interes publiczny
Narzędziem zabezpieczania interesu publicznego nie jest wiatrak, panel ani kocioł. To technologie, które trzeba ująć w dobre ramy prawne i ekonomiczne. Takie ramy są zapisane w prawie unijnym w postaci różnych form energetyki obywatelskiej, w tym przede wszystkim spółdzielnie energetyczne.
Inwestycje w OZE są potrzebne, bo jest to droga do taniego prądu i ciepła oraz większej suwerenności energetycznej. Cała idea decentralizacji energii jest w lokalnej produkcji i autokonsumpcji, bez strat w przesyle. To zapewnia odporność gminy i daje szansę na odbudowę lokalnej gospodarki w oparciu o niskie ceny prądu, wpływy z podatków, miejsca pracy.
Jednak wszędzie, gdzie taki model się udał, transformacja energetyczna opierała się na drugiej obok decentralizacji nodze: na demokracji ekonomicznej. Na wspólnej własności instalacji, która gwarantuje, że ludzie odzyskują kontrolę nad rzeczywistością, która ich otacza. Decydują o inwestycjach, o cenach dla samych siebie i o podziale zysków. Dzięki nadzorze własnościowemu lokalnych społeczności niechęć zamienia się w racjonalną ocenę kosztów i korzyści, bo partycypacja to także odpowiedzialność.
Energetyka obywatelska opłaca się wszystkim
Energetyka obywatelska jest kluczowym elementami dla wzrostu akceptacji społecznej OZE, bo zyski pozostają w lokalnej społeczności zamiast być transferowane do "centrali". Spółdzielnie energetyczne rozwijają projekty na mniejszą skalę i dostosowane do lokalnych warunków, co sprawia, że są bardziej przyjazne dla środowiska. Dodatkowo, promują one oszczędność energii i racjonalne jej wykorzystanie wśród swoich członków. Zazwyczaj członkowie spółdzielni energetycznych zużywają mniej energii niż inni konsumenci.
Dla biznesu to też korzyść: projekty energetyczne prowadzone przez społeczności przyczyniają się do wzrostu konkurencyjności lokalnych przedsiębiorstw, tworzenia nowych możliwości biznesowych i synergii oraz wspierania współpracy. Badania prowadzone w UE wskazują, że projekty energetyczne prowadzone przez społeczności generują od 2 do 8 razy więcej lokalnych dochodów niż projekty realizowane przez zewnętrzne podmioty.
Taką drogą poszła większość małych poprzemysłowych gmin w Europie Zachodniej. Obecnie w Europie działa blisko 2,5 tysiąca spółdzielni energetycznych, zapewniających tani prąd i ciepło dla 1,5 mln obywateli UE. Nie dla interesów tego czy innego lobby przemysłowego, ale dla swoich lokalnych społeczności. W belgijskiej spółdzielni Ecopower, brytyjskim Westmil Energy Cooperative czy niemieckiej Heidelberger Energiegenossenschaft przedsiębiorczość kwitnie i może liczyć na stabilny zwrot z inwestycji. Jednocześnie lokalizacja instalacji i kabli, podział dochodów, inwestycje w inteligentne liczniki są zabezpieczane głosem tysięcy mieszkańców.
Co z polskimi spółdzielniami?
Dotychczas wprowadzane rozwiązania w Polsce blokowały obywatelską energetykę – w odczuciu wielu osób celowo. Bo po co psuć dobry interes państwowym koncernom energetycznym potencjalną konkurencją?
Dlatego za sprawą programów takich jak "Mój Prąd" rozkwitły instalacje indywidualne – mamy ich aż 1,3 mln – które jednak nigdy nie będą stanowić alternatywy dla dużych rynkowych graczy, zdolnych do poważnych inwestycji kapitałowych. Co więcej, nadmiar indywidualnie stawianych OZE to zagrożenie dla całego systemu energetycznego, bo w ciepłe letnie dni PSE nie ma co zrobić z oddawanymi niefrasobliwie nadwyżkami i musi wyłączać dostawy darmowego prądu.
Rozwiązaniem jest oczywiście lepsza autokonsumpcja lokalna, czyli spółdzielnie energetyczne. Rząd PiS pod presją UE zdecydował się wprowadzić je, ale z licznymi ograniczeniami - takimi jak maksymalnie zasięg trzech gmin, zakaz zakładania spółdzielni energetycznych w gminach miejskich czy ograniczenia mocowe. Dlatego powstało ich dotychczas 20, a nie kilka tysięcy.
Na komisji ds. energii, która zajmowała się ustawą o zamrożeniu cen energii, znów podjęto próbę zniesienia tego kagańca. Niestety, zespół naszych ekspertów nie został nawet wysłuchany. Powód jest chyba prozaiczny - nie da się wpisać rozwiązań społecznych w spór PO-PiS, a zatem są one odwlekane na "wieczne później".
Jazdów to przykład dla wszystkich miast
Tymczasem Polacy zamieszkujący miasta nie zamierzają czekać, aż politycy zrozumieją prawdziwy sens afery wiatrakowej. W ubiegły piątek organizacje pozarządowe i jednostka samorządu Warszawy powołały spółdzielnię energetyczną na terenie Osiedla Jazdów w samym sercu stolicy. Wkrótce rozpoczną się prace instalacyjne, a potem złożą wniosek do rejestru spółdzielni prowadzonego przez KOWR.
Założyciele Spółdzielni Otwarty Jazdów wprost zapowiadają, że w przypadku odmowy będą prowadzić batalię sądową. Potencjalnie aż do Trybunału Sprawiedliwości UE. Stawka jest ogromna, bo ostatecznie liberalizacja przepisów o spółdzielniach energetycznych umożliwi 23 milionom Polaków zamieszkujących w miastach stanie się członkiem i wspólne inwestowanie we własne źródła OZE.
Z afery wiatrakowej proponuję zatem wyciągnąć taką lekcję: OZE to nie jest Święty Graal, ale narzędzie dla osiągnięcia celu. Tym celem jest tania energia, ciepło, odbudowa lokalnych gospodarek, suwerenność energetyczna. Jeśli chcemy mieć dobrze zrobioną zieloną transformację, to potrzebujemy zachować kontrolę i czerpać korzyści z dobrze użytych narzędzi. To wielka szansa dla samorządów, żeby znalazły nawet nie oszczędności, a źródła zarobków. Niech nasza klasa polityczna stanie na wysokości zadania i da spółdzielniom energetycznym działać.
Jan Oleszczuk-Zygmuntowski, ekonomista, współprzewodniczący Polskiej Sieci Ekonomii i dyrektor zarządzający CoopTech Hub. Wykładowca, doktorant Akademii Leona Koźmińskiego