Na dwa dni przed wyborami niewielu ekspertów i obserwatorów ośmiela się wskazać faworyta z jakąkolwiek dozą pewności. Dotyczy to również tych, którzy tworzą przedwyborcze sondaże. - Badania wskazują na bardzo wyrównany wyścig. Gdyby pomyliły się w tym stopniu, w jakim pomyliły się cztery czy osiem lat temu, Trump odniósłby zdecydowane zwycięstwo, bo sondażowa przewaga Kamali Harris jest mniejsza niż Joe Bidena i Hillary Clinton - powiedział prof. Mark Rozell, dziekan Schar School of Policy and Government na Uniwersytecie George'a Masona w Wirginii.
W sondażu przeprowadzonym przez jego szkołę we współpracy z "Washington Post" Harris miała jednopunktową przewagę wśród wyborców w siedmiu kluczowych stanach i wygrywała z niewielką przewagą w czterech z nich. - Sondażownie mówią, że naprawiły błędy niedoszacowania Trumpa - niektórzy obawiają się nawet, że być może tym razem przeszacują jego poparcie. Ale bardzo trudno to zweryfikować i dowiemy się dopiero, gdy zobaczymy wyniki wyborów - dodał.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Według Rozella mimo to Harris ma lekką przewagę w stanach "pasa rdzy": Michigan i Wisconsin, a Trump w stanach południa i południowego zachodu: Karolinie Północnej, Georgii, Arizonie i Nevadzie. Jeśli takie byłyby wyniki, o zwycięzcy zdecydowałby rezultat w Pensylwanii, największym stanie o najbardziej wyrównanym poparciu dla obojga kandydatów.
Klucz do zwycięstwa Trumpa
Jak ocenia politolog, kluczem do zwycięstwa Trumpa będzie zniwelowanie przewagi Harris wśród kobiet, które stanowią większą część elektoratu. Harris musi zaś przyciągnąć do siebie wyborców białych - zwłaszcza białych mężczyzn - wśród których to Trump ma przewagę. Zaznacza też, że jedną z głównych osi podziału - gdzie różnice w politycznych sympatiach rosną z każdymi wyborami - jest poziom edukacji. Harris ma zdecydowaną przewagę wśród osób z wyższym wykształceniem, lecz przegrywa wśród wyborców bez dyplomu.
Rozell uważa, że w tym roku czynnikiem, który może zaskoczyć obserwatorów mogą być "nieśmiałe wyborczynie Harris". Chodzi o kobiety w konserwatywnych społecznościach i rodzinach, które obawiają się publicznie przyznać do głosowania na Demokratów, lecz przy urnie wybiorą Harris, motywowane obawami o ograniczenie prawa do aborcji.
W obecnej kampanii - pierwszej kampanii prezydenckiej po wyroku Sądu Najwyższego, który głosami nominatów Trumpa zniósł federalne prawo do aborcji - Demokraci otwarcie starają się zachęcić żony konserwatywnych mężów do głosowania, podkreślając że ich głos jest tajny. "Możesz zagłosować, jak tylko chcesz, i nikt się o tym nie dowie" - mówi głos z offu w reklamie wyborczej z udziałem aktorki Julii Roberts.
Rozell zaznacza, że jest to realne zjawisko, które może mieć wpływ na wybory. - Kilka lat temu, kiedy zbierałem materiał do książki o ruchu religijnej prawicy, wielokrotnie było tak, że gdy przeprowadzałem wywiady z kobietami, w pewnym momencie prosiły mnie o wyłączenie dyktafonu i dopiero wtedy szczerze mówiły o tym, co myślą o aborcji i restrykcjach w tym zakresie - opowiada Rozell.
Na czym może zyskać Harris?
Politolog twierdzi jednak, że decydujące mogą okazać się wydarzenia ostatnich dni kampanii, jak np. obrażanie Portorykańczyków podczas wiecu Trumpa w Nowym Jorku, jego słowa o postawieniu Liz Cheney (głównej polityczki Republikanów popierającej Harris) pod lufami karabinów czy przejęzyczenie Joego Bidena, który według Republikanów nazwał wyborców Trumpa "śmieciami" (Biden tłumaczy, że śmieciem nazwał komika, który obraził Portorykańczyków).
Nieco inny obraz sytuacji rysuje dr Nicholas Higgins, politolog z Uniwersytetu North Greenville w Karolinie Południowej. Jego zdaniem Harris może zaskoczyć obserwatorów, wygrywając w Karolinie Północnej, gdzie kandydat Demokratów wygrał tylko raz w ciągu niemal 50 lat (był to Barack Obama w 2008 r.). Trump zaś może zaskoczyć, wygrywając w Pensylwanii. - Jeśli chodzi o Karolinę Północną, widzę korzystne dla niej trendy we wczesnym głosowaniu. Np. w jednym z hrabstw niedaleko mnie, Buncome, gdzie zwykle Demokraci stanowią 50 proc. wyborców, lecz we wczesnym głosowaniu już osiągnęli tam 66-procentową frekwencję, większą niż w przypadku Republikanów. Tymczasem są to tereny najbardziej dotknięte niedawnymi powodziami po huraganie Helene, gdzie mniej zmotywowani wyborcy, którzy sprzyjają Trumpowi, mogą mieć pilniejsze rzeczy do robienia niż głosowanie - powiedział Higgins.
Jak dodał, choć pozytywne sygnały dla Harris widać też w Pensylwanii w sondażach na poziomie pojedynczych hrabstw, to czynnikiem, który w obliczu wyrównanego wyścigu może przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Trumpa może być działalność Elona Muska. Miliarder zorganizował loterię, w której rozdaje codziennie losowo po milionie dolarów wyborcom w kluczowych stanach, którzy podpisali jego polityczną petycję na rzecz wolności słowa i prawa do posiadania broni.
Nie wchodząc w to, czy ten proceder jest legalny, jest to dość genialny ruch. Sztab Trumpa pozyskał w ten sposób dane milionów sprzyjających jej wyborców. W ten sposób w dzień wyborów będą wiedzieć, którzy z nich zagłosowali i kogo trzeba dodatkowo zmotywować - mówi Higgins.
Według tego scenariusza przy wygranej Harris w Wisconsin i Michigan, a Trumpa w Georgii i Arizonie, o wyniku zdecyduje rezultat w Nevadzie, stanie o wyjątkowej specyfice, w którym rezultat jest szczególnie trudno przewidzieć.
- Dużą część wyborców stanowią tam pracownicy przemysłu rozrywkowego i hotelarskiego w Las Vegas - a jest to branża o szczególnie dużej rotacji personelu, dlatego sondażowniom trudno jest uchwycić ten elektorat. To są też ludzie, którzy kierują się nieco innymi priorytetami niż reszta kraju - analizuje politolog.
Higgins przyznaje jednak, że nie jest pewien, czy jego tezy się sprawdzą. "Mój stopień pewności jest bliski zeru. Nie postawiłbym na moje prognozy ani centa. Ale gdyby mnie zmusili, wskazałbym na zwycięstwo Trumpa" - podsumował.