Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Teza, choć nieprawdziwa, to jest powtarzana przez pana Kaczyńskiego od dwóch lat (choć wcześniej jednak mówił o trzech złotych). O tym jednak niżej, bo szukając wyjaśnienia tego zadziwiającego kursu, znalazłem doskonały tekst na ten temat.
Euro warte 2,55 złotego? "Prosta, by nie powiedzieć prostacka, metoda"
Tekst z OKO Press wyjaśnia to tak dokładnie, że musiałbym go skopiować, żeby napisać swój. Byłoby to oczywiście nie tylko nieetyczne, ale i bezsensowne, więc radzę przeczytać to, co dziennikarze napisali. Stwierdzam tylko, że w stu procentach się z nimi zgadzam. Tekst jest jednak dość długi i nieco techniczny, więc stosując brzytwę Ockhama powiem, że oczywiście to, że jakiś koszyk dóbr w Niemczech kosztuje 100 euro, a w Polsce 255 złotych nie znaczy, że euro jest warte 2,55 złotego.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wartość waluty wyznacza tak wiele czynników, że taka prosta (żeby nie powiedzieć prostacka) metoda jej wyznaczania jest w sposób oczywisty nieprawdziwa i niewłaściwa. Wartość walut określa rynek walutowy, czyli to ile za euro chce zapłacić większość graczy/inwestorów na tym rynku. Gdyby polityk miał dostęp do nieograniczonych środków i koniecznie chciał doprowadzić do upadku polskiego eksportu, to mógłby próbować zmniejszyć kurs z obecnego poziomu około 4,30 złotych za euro do 2,55 złotych.
Prezes zdaje sobie z tego sprawę, bo mówi też, że przyjęcie euro doprowadziłoby do wyrównania warunków w Polsce i w Niemczech, co złamałoby nasz eksport. To znowu nieporozumienie (delikatnie mówiąc). Owszem, bardzo powoli zdążalibyśmy w stronę wyższych płac, ale one i tak szybko rosną. Przyjęcie euro tego tempa by nie zwiększyło. Poza tym przecież między państwami strefy euro kwitnie handel i nikt nie płacze, że traci konkurencyjność.
Przy okazji jeszcze jedna nieprawda: wszystkie znane badania pokazują, że przyjęcie wspólnej waluty zwiększa inflację. Zwiększa o 0,1 proc. (dla nielubiących procentów – to, co kosztowało równowartość 100 euro kosztowałoby 100,1 euro). Straszenie euro i inflacją jest kompletnie bezsensowne. Za to z pewnością Polakom spodobałyby się dużo tańsze kredyty, a przedsiębiorcom brak ryzyka walutowego przy handlu w ramach strefy euro.
Mówimy o nieograniczonych środkach koniecznych do tak potężnego umocnienia złotego (z 4,30 do 2,55 PLN/EUR), bo przecież na naszym rynku walutowym obrót sięga dziesięciu miliardów złotych dziennie. Nawiasem mówiąc, to nie znaczy, że rynki finansowe się nie mylą. Mylą się i to mylą się bardzo często, ale to nie znaczy, że istnieje obiektywna i sprawiedliwa metoda wyznaczania kursu walutowego zgodnie z parytetem siły nabywczej.
Skąd teoria Kaczyńskiego o euro?
Po co więc polityk mówi coś, co nosi znamiona sięgania po spiskową teorię dziejów? Jeśli bowiem euro rzeczywiście powinno być tak tanie, to widocznie jakieś ciemne siły powodują, że tak nie jest, prawda? Są chyba tylko dwie możliwości: albo polityk nie wie, co mówi i został wprowadzony w błąd albo chce swoim wyborcom zamieszać w głowach świadomie, mówiąc coś, co nie jest prawdą.
Zajmijmy się więc tematem od innej strony. Po co przed wyborami do Parlamentu Europejskiego Prawo i Sprawiedliwość wyciąga temat przystąpienia Polski do strefy euro? Przecież Parlament Europejski nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie. Nic. W tej sprawie rację ma Adam Glapiński, szef NBP. Bez jego podpisu nie da się złożyć wniosku o wejście do tej strefy. Potrzebny jest tylko podpis ministra finansów i prezesa NBP, a dopóki prezesem jest Adam Glapiński, to takiego podpisu nie będzie.
Poza tym potrzebny jest dwuletni okres przejściowy w reżimie ERM2, do którego wejścia konieczne jest spełnienie szeregu warunków. Między innymi w Polsce niewypełnione są kryteria: stabilności cen, stóp procentowych oraz stabilności kursu walutowego. No i drobiażdżek – trzeba by zmienić Konstytucję, a do tego wymaganych jest 307 głosów w Sejmie, czego zwolennicy euro nie mają i przez długie lata mieć nie będą.
Nawiasem mówiąc, nie jest prawdą to, co prezes Kaczyński raczył niedawno powiedzieć (słyszałem to sam). Powiedział, że czarno na białym w Konstytucji jest zapisane, że złoty jest polską walutą. Prezes ma najwyraźniej jakiś problem z tym "czarno na białym". Pamiętamy wszyscy jego "Nas nie przekonają, że białe jest białe a czarne – czarne". Otóż w Konstytucji na ma słowa na ten temat. Złoty się tam nie pojawia.
Owszem, Art. 227. ustęp 1 mówi, że "Centralnym bankiem państwa jest Narodowy Bank Polski. Przysługuje mu wyłączne prawo emisji pieniądza oraz ustalania i realizowania polityki pieniężnej. Narodowy Bank Polski odpowiada za wartość polskiego pieniądza". Z czego wynika, że NBP mógłby emitować walutę o dowolnej nazwie, aby tylko był jej wyłącznym emitentem. Tak w przypadku euro by nie było, więc Konstytucję trzeba by było zmienić.
Przy okazji nie powstrzymam się, żeby nie kontynuować walki z wiatrakami. Wiem, to prawdziwa donkiszoteria, bo tak mówią nawet profesjonaliści, ale polską walutą jest złoty polski, a nie złotówka. Wiem, że teraz modne są feminatywy, które często mi bardzo zgrzytają, ale złoty nie da się zniewieścieć. Przy okazji jeszcze jedna walka (przegrana) – na początku zdania zawsze powinno być "mnie" nie "mi".
Oddanie EBC rezerw to kolejny mit
Wróćmy jednak z języka polskiego (oczywiście ja też popełniam błędy, ale cenię uwagi i staram się błędy naprawiać) do naszego złotego i euro. Prawo i Sprawiedliwość z uporem godnym lepszej sprawy twierdzi, że jeśli Polska przyjmie euro to będzie musiała oddać do Europejskiego Banku Centralnego (EBC) całe swoje rezerwy walutowe (około 190 miliardów euro) oraz całe złoto, którego ma obecnie ponad 11 milionów uncji (warte ponad 26 miliardów dolarów).
Nie wierzę, żeby politycy nie wiedzieli, że mówią nieprawdę. Już w 2013 r. wiceminister finansów, w odpowiedzi na interpelację poselską w tej sprawie, informował, że państwa wchodzące do strefy euro muszą przekazać EBC część swoich rezerw walutowych. Było to wtedy nieco więcej niż pięć procent.
Dlaczego tę niewielką część rezerw trzeba przekazać EBC? Dlatego, że bank centralny strefy euro, jak wszystkie banki centralne, musi mieć rezerwy, więc państwa strefy na nie się składają, wpłacając znikomą część swoich rezerw. Daleko więc do tego, czym straszą politycy.
Rządzący nie powinni bagatelizować tematu euro
Wróćmy do początku tekstu. Dlaczego PiS straszy euro przed wyborami, które nie mają nic wspólnego z procesem przyjmowania tej waluty? Najwyraźniej liczy na nieświadomość wyborców. PiS straszy, a politycy Koalicji 15 października pogardliwie milczą. To według mnie duży błąd. Mimo tego, że nie o to w tych wyborach chodzi, trzeba podejmować dyskusję, bo jeśli powie się wiele razy jakąś nieprawdę to, jak wszyscy wiemy, sporo ludzi w nią uwierzy. To duże zadanie dla polityków i mediów.
W końcu zapewne Polska wejdzie do strefy euro. Zgodnie z traktatem z Maastricht musimy to kiedyś zrobić (data nieokreślona tak jak w przypadku Szwecji). Prezes Kaczyński mówi, że za 60 lat (to taki jego żarcik), ale sam sobie zaprzecza, bo przecież zarówno on, jak i prezes Glapiński, mówią o szybkim gonieniu Zachodu. Według nich niedługo, według jednej z miar, czyli PKB na głowę według parytetu siły nabywczej (na razie 80 proc. średniej UE), dogonimy państwa "starej" UE, a prezes Kaczyński mówi, że jest to warunek konieczny do przyjęcia euro. Czyli 60 lat czy kilka lat?
Autorem jest Piotr Kuczyński, główny analityk domu inwestycyjnego Xelion