Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl: Nowe prognozy Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju dla polskiej gospodarki są nieco bardziej optymistyczne od poprzednich. W maju spodziewali się państwo zwyżki polskiego PKB w tym roku o 2,9 proc., a w 2025 r. o 3,5 proc. Obecnie oczekują państwo wzrostu PKB o – odpowiednio – 3,2 i 3,8 proc. Z czego wynika ta rewizja prognoz, która mocno kontrastuje z przedłużającą się stagnacją w Zachodniej Europie?
Beata Javorcik, główna ekonomistka Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju: Europa Zachodnia rzeczywiście znajduje się w trudnej sytuacji gospodarczej. To przekłada się na spadek polskiego eksportu do Niemiec. Ale równocześnie w Polsce doszło do bardzo silnego wzrostu krajowego popytu konsumpcyjnego, do czego przyczyniła się gwałtowna poprawa dochodów gospodarstw domowych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W drugim kwartale 2024 roku nominalne płace zwiększyły się o prawie 15 proc. rok do roku. To napędza popyt konsumpcyjny i wzrost gospodarczy. Pierwsze półrocze było pod tym względem bardziej udane niż oczekiwaliśmy, co skłoniło nas do podwyższenia prognoz. Z kolei w przyszłym roku, jak oczekujemy, większy napływ unijnych funduszy pobudzi dodatkowo popyt inwestycyjny.
Prognozy były zapewne sporządzone jeszcze przed tym, jak południowo-zachodnią Polskę nawiedziły najgorsze od co najmniej kilkunastu lat powodzie. Czy ten kataklizm zmienia coś w państwa ocenie perspektyw polskiej gospodarki?
Powodzie to oczywiście wydarzenie tragiczne dla dotkniętych nimi osób i regionów, ale usuwanie szkód i prawdopodobne inwestycje w nową infrastrukturę przeciwpowodziową mogą nieco pobudzać wzrost gospodarczy.
Sporo ekonomistów ostrzega, że wzrost gospodarczy w Polsce może i jest szybki, ale niezrównoważony i nietrwały, bo napędza go głównie popyt konsumpcyjny. Czy państwa prognozy, wedle których kolejny rok będzie nawet bardziej udany od bieżącego, świadczą o tym, że te obawy są trochę na wyrost?
Wszelkie prognozy są dzisiaj obarczone dużą niepewnością. Wynika to z tego, że sytuacja na świecie jest niestabilna. Po pierwsze, jeśli konflikt na Bliskim Wschodzie będzie eskalował, może to doprowadzić do wzrostu cen ropy naftowej. To osłabiłoby niemrawy już teraz wzrost gospodarczy w Zachodniej Europie.
Drugim czynnikiem ryzyka są zbliżające się wybory prezydenckie w USA. Jeden z kandydatów, Donald Trump, zapowiada wprowadzenie 10-proc. cła na cały import. Według szacunków ekonomistów z banku Goldman Sachs obniżyłoby to tempo wzrostu gospodarczego w UE o 1 pkt proc. To z kolei odbiłoby się negatywnie na polskim eksporcie.
Trzecią niewiadomą jest unijna polityka handlowa wobec Chin. W UE rozważane jest wprowadzenie wyższych ceł na niektóre produkty importowane z Chin. O tym, że to może być konieczne, mówi raport Mario Draghiego o konkurencyjności UE. Ale jeśli tak się stanie, Chiny mogą podjąć działania odwetowe i np. ograniczyć eksport krytycznych surowców do Europy. Tymczasem gospodarka Niemiec jest mocno zależna od eksportu do Chin.
Te globalne napięcia handlowe mogą więc mieć negatywny wpływ na koniunkturę w Polsce. Oczywiście nie można wykluczyć tego, że ograniczenie importu subsydiowanych towarów z Chin zachęci tamtejsze firmy do inwestycji w Europie, a Polska mogłaby na tym skorzystać.
Na tle strefy euro tempo rozwoju Polski jest jednak zdumiewające. Z czego to wynika? Optymistyczne wyjaśnienie byłoby takie, że Polska uniezależniła się od Zachodniej Europy. Ale może ta rozbieżność to wyłącznie skutek tego, że u nas mocno odbił popyt konsumpcyjny, kompensując z nawiązką słabość popytu zewnętrznego?
Prawda leży gdzieś pośrodku. Bez wątpienia Polsce pomaga silny wzrost konsumpcji, który częściowo jest następstwem dużych podwyżek płacy minimalnej. Ale prawdą jest też to, że polska gospodarka – i nie tylko przemysł, ale też sektor usług – pozostaje konkurencyjna.
Dostrzegam jeszcze jedno wyjaśnienie tego, że koniunktura w Polsce jest lepsza niż w Europie Zachodniej. Tam panuje ogromny pesymizm, poczucie kryzysu, czemu sprzyjają takie wydarzenia jak decyzja Volkswagena o zamknięciu fabryki w Wolfsburgu.
Wysokie koszty energii i tsunami regulacji, z których każda z osobna wydaje się potrzebna, ale łącznie stanowią duże obciążenie dla firm, podkopują konkurencyjność Europy, która pod względem produktywności zostaje w tyle za USA. W Europie Środkowo-Wschodniej nastroje nie są tak schyłkowe, bo region wciąż się rozwija, goni zamożniejsze kraje.
Właśnie z tego powodu w Polsce oburzenie wywołała informacja, że na liście podmiotów, z którymi konsultował się zespół Mario Draghiego, nie było ani jednego z Europy Środkowo-Wschodniej. Wygląda na to, że szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego Europa rozwija się wolniej niż USA, Draghi nie wziął pod uwagę doświadczeń jedynej części Europy, która akurat rozwija się szybko. To błąd?
Najmocniejszą stroną tego raportu jest to, że jest pesymistyczny. On miał wstrząsnąć decydentami w Europie, przekonać ich, że trzeba coś pilnie zrobić. I ten cel został osiągnięty. Można się nie zgadzać z autorami raportu co do poszczególnych rekomendacji, ale co do tego, że trzeba coś zrobić, żeby wyciągnąć Europę ze stagnacji, panuje zgoda.
Gdyby raport koncentrował się też na Europie Środkowo-Wschodniej, byłby bardziej optymistyczny, bo dotąd ten region rozwijał się szybko. Z drugiej strony, wyzwania, przed którymi stoją kraje Europy, są wszędzie takie same. Polska i inne kraje regionu rosły w dużej mierze dlatego, że goniły Zachód. Dopiero teraz muszą się rozwijać dzięki własnym innowacjom. Nie jest wcale jasne, że będą sobie z tym dobrze radziły.
Kraje Zachodniej Europy nie mogą się od nas niczego nauczyć?
Jeżeli zielona transformacja ma się udać, będzie związana z dużymi zmianami w strukturze gospodarczej. A my przez taką transformację przeszliśmy w latach 90. i mamy doświadczenia dobre i złe, którymi możemy się podzielić. Jednym z nich jest to, że jeżeli przemiany gospodarcze nie cieszą się szerokim poparciem społecznym, mają mniejszą szansę na sukces.
Czy naprawdę jest tak, że szybki rozwój Polski w ostatnich 30 latach to tylko efekt naturalnej konwergencji? Wydaje się, że rozwijaliśmy się nawet szybciej niż większość państw regionu. Jak to można wytłumaczyć?
Nie twierdzę, że konwergencja to jedyne wyjaśnienie szybkiego rozwoju gospodarczego Polski, ale na pewno jedno z ważniejszych. To naturalne, że mniej zamożne gospodarki rosną szybciej niż bardziej zamożne. Polsce dodatkowo pomogło to, że jest dość dużym krajem. To ułatwiało dywersyfikację gospodarki, zwiększając jej odporność na rozmaite zawirowania.
Polska przyciągała też dużo inwestycji zagranicznych, czemu sprzyjała duża dostępność wykwalifikowanych kadr. To jednak cecha wspólna dla wszystkich krajów regionu. W ostatnich latach polskiej gospodarce pomógł napływ imigrantów z Ukrainy, który łagodził negatywne skutki starzenia się ludności.
Pewnie można znaleźć jeszcze sporo pomniejszych czynników, które złożyły się na sukces gospodarczy Polski. Na przykład to, że wielu Polaków wróciło do kraju z emigracji, przywożąc ze sobą znajomość świata, pomysły biznesowe i ogólnie otwartość na gospodarkę rynkową.
Wróćmy jeszcze do powodzi. W krótkim terminie usuwanie skutków kataklizmu zwiększy wydatki publiczne, co prawdopodobnie podbije jeszcze deficyt budżetowy. W przyszłym roku, jak wskazuje projekt ustawy budżetowej, deficyt będzie w okolicy 5-6 proc. PKB. W rezultacie szybko przyrasta dług publiczny, już w przyszłym roku może on sięgnąć unijnego progu ostrożnościowego na poziomie 60 proc. PKB. Przekroczenie tego progu może być kłopotliwe, ograniczając swobodę rządu w prowadzeniu polityki fiskalnej. Ale czy poza tym taki przyrost długu publicznego jest czymś, czym należy się niepokoić?
Już przed powodzią było widać, że rząd będzie miał trudność z utrzymaniem deficytu budżetowego na zaplanowanym poziomie. Niższe od oczekiwań były wpływy z VAT-u, większe zaś były wydatki na NFZ. Powódź tylko trochę pogorszyła sytuację.
Z drugiej strony do końca sierpnia plan wydatków został wykonany w 58 proc., co oznacza, że mogą się jeszcze pojawić jakieś oszczędności. Jeśli zaś chodzi o próg zadłużenia na poziomie 60 proc. PKB, to on pełni funkcję psychologiczną. Istnieje ryzyko, że jego przekroczenie zmieni podejście rządu i społeczeństwa do potrzeby prowadzenia odpowiedzialnej polityki fiskalnej.
Właśnie dlatego w UE istnieje mechanizm, który zobowiązuje rządy do zaplanowania działań prowadzących do zmniejszenia długu, gdy ten próg zostanie przekroczony.
Większość banków centralnych w Europie i Ameryce Północnej łagodzi politykę pieniężną. NBP tego nie robi. Czy w Polsce faktycznie nie ma przestrzeni do obniżki stóp procentowych?
Nawet te banki centralne, które łagodzą politykę pieniężną, pozostają ostrożne. Przyglądają się m.in. szybkiemu wzrostowi realnych wynagrodzeń, który widoczny jest nie tylko w Polsce. Banki centralne uniknęły tzw. twardego lądowania, czyli nieprzyjemnych skutków ubocznych walki z inflacją. Wydaje się, że to było możliwe dzięki temu, że instytucje te cieszą się zaufaniem uczestników życia gospodarczego, co zakotwicza oczekiwania inflacyjne. Teraz więc banki centralne boją się tego, że jakiś wstrząs – np. na Bliskim Wschodzie – spowoduje kolejny kryzys energetyczny i powrót wysokiej inflacji. To podkopałoby ich dotychczasowe wysiłki i negatywnie wpłynęło na oczekiwania inflacyjne.
Rozmawiał Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl
***
Prof. Beata Javorcik od 2019 roku jest główną ekonomistką Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Na czas sprawowania tej funkcji zawiesiła pracę naukową. Wcześniej wykładała na Uniwersytecie Oksfordzkim. Była pierwszą kobietą, która uzyskała tytuł profesora ekonomii tej uczelni.