Ledwo opisaliśmy w money.pl ideę "poniedziałkowego absolutnego minimum" (ang. bare minimum Monday), a użytkownicy TikToka mają już nowy pomysł na zwiększenie produktywności w pracy. Tym razem pokolenie Z proponuje nam "straszną godzinę" (ang. scary hour), w trakcie której "je się żabę".
Czym jest "straszna godzina"?
Na czym to polega? Wyobraźmy sobie, że mamy przed sobą całą listę zadań i obowiązków do zrobienia danego dnia. O ile część z nich jest raczej prosta, to na pewno pośród nich będą też takie, które są skomplikowane, wymagają od nas skupienia i podjęcia trudnej decyzji. Po prostu wzbudzają w nas lęk.
Tu właśnie wchodzi "straszna godzina". Polega ona na tym, że 60 minut dnia pracy poświęcamy wyłącznie na najtrudniejsze zadania, których się boimy. Jak zauważa portal Fortune.com, to odkryta na nowo metoda "jedzenia żaby", którą wymyślił i opisał w książce "Zjedz tę żabę" znany autor poradników dotyczących rozwoju osobistego Brian Tracy. Zgodnie z nią pracę rozpoczynamy od najtrudniejszych i najważniejszych obowiązków. Tym samym po "zjedzeniu żaby" mamy poczucie, że najgorsze już za nami, dzięki czemu rośnie nasza produktywność.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W trakcie "strasznej godziny", kiedy skupiamy się na "jedzeniu żaby", odkładamy na bok wszystko, co może nas rozproszyć (czyli m.in. telefon, komunikatory, e-mail itd.). Wszystko po to, by poprawić naszą efektywność i jak najszybciej uporać się z trudnościami. Aby maksymalnie wykorzystać "straszną godzinę", warto wcześniej wyselekcjonować najtrudniejsze obowiązki, by nie tracić na to później cennych minut.
Po tym czasie możemy zrobić sobie przerwę. Po jej zakończeniu nic już nie będzie straszne: zostaną nam do wykonania tylko łatwiejsze zadania, do których podejdziemy ze spokojem, bo nie będą ciążyć nam "z tyłu głowy" te trudniejsze.
Za pomysłodawczynię "strasznej godziny" (lub też "godziny mocy") uchodzi Laur Wheeler (@classiclaur). Jej filmik na TikToku ma już ponad 1 mln wyświetleń. Kobieta opowiada w nim, że każdego dnia ustawia licznik czasu i przez 60 minut pracuje wyłącznie nad zadaniami, których unikała z powodu lęku. Każdego dnia też robi to w innym czasie, by nie popaść w rutynę.
Ekspertka popiera rozwiązanie
Portal Fortune.com zapytał o ocenę tego pomysłu Alicię Walf, neurobiolożkę i starszą wykładowczynię w Rensselaer Polytechnic Institute w Nowym Jorku. Ekspertka podkreśliła, że ludzie są skłonniejsi do prokrastynacji pod wpływem zwiększonego stresu. Z badań wynika, że nawet co piąty Amerykanin jest chronicznym prokrastynatorem, co oznacza, że odkłada na potem wszystkie obowiązki związane m.in. z domem, pracą czy związkiem.
Kiedy jesteśmy zestresowani, jesteśmy skłonniejsi do unikania nie tylko zadania, które mamy pod ręką, ale także negatywnych emocji, jakie czujemy w związku z tym zadaniem – stwierdza Alicia Walf, cytowana przez Fortune.com.
Dlatego też wolimy skierować nasz wzrok na łatwe i przyjemne obowiązki, których wykonanie aktywuje w naszym mózgu ośrodek nagrody, co skończy się zastrzykiem dopaminy. Mówiąc prościej: jeżeli mamy wybór, to skupiamy się tylko na łatwych zadaniach, bo wiemy, że je wykonamy, a zarazem odhaczenie ich poprawi nam humor.
Rozpoznanie, kiedy się stresujesz, i próba zminimalizowania wpływu (stresu – przyp. red.) poprzez celowe skupienie się na zadaniu, a nie na uczuciach stresu, niepokoju lub braku motywacji, jest przeformułowaniem swojego podejścia do stresu i zachowań – podkreśla neurobiolożka.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jeszcze jeden trend dotyczący pracy od pokolenia Z
"Straszną godzinę" trzeba zatem dopisać do panteonu trendów zrodzonych na TikToku, które mogą się przełożyć (lub też już się przekładają) na codzienną pracę pokolenia Z. Innym z nich są wspomniana wcześniej idea "bare minimum Monday" oraz "quiet quitting".
"Poniedziałkowe absolutne minimum" polega na wykonywaniu tylko tych projektów, które trzeba zrobić do końca dnia. Wszystko po to, aby jak najszybciej przebrnąć w pracy przez pierwszy dzień tygodnia. Poniedziałek ma stać się czymś w rodzaju "dnia przejściowego" pomiędzy weekendem a tygodniem pracy.
Natomiast w "quiet quitting" (pol. "cicha rezygnacja" lub "ciche odejście z pracy") chodzi z grubsza o to, by się nie przepracowywać. Młodzi nie zamierzają sobie wypruwać żył dla pracy i robią wyłącznie tyle, ile mają zapisane w umowie. Nie ma też możliwości, by brali nadgodziny czy odbierali służbowe telefony lub e-maile po godzinach pracy. Sama praca natomiast nie jest w ich oczach czymś, co definiuje człowieka. Ważniejsze jest to, kim ta osoba jest prywatnie.
Skąd bierze się takie podejście do pracy wśród młodych? Najprościej można to wytłumaczyć faktem, że w zasadzie od początku swojej kariery są przepracowani, a do tego mają poczucie, że ich pracy nie wynagradza się w sposób właściwy, przez co ledwie wiążą koniec z końcem. Efekt? Zadowolenie z pracy wśród przedstawicieli generacji Z jest najniższe ze wszystkich pokoleń obecnych na rynku pracy. Pokazują to zarówno światowe, jak i polskie badania.
Jeśli chcesz być na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami ekonomicznymi i biznesowymi, skorzystaj z naszego Chatbota, klikając tutaj.